czwartek, 5 kwietnia 2012

powtórka z Nepalu

A oto obiecane zakończenie:
22 marzec – od dzisiaj w trójkę!
Dzisiaj przyleciał do Katmandu mój syn Nicolas. Jestem bardzo szczęśliwa. Na lotnisko pojechał z nami sympatyczny Niron z biura trekkingowego Himalaya Trailfinder, które nazajutrz organizuje nasz trekking.
Nicolas został powitany po nepalsku i obdarowany naszyjnikiem z kwiatów. Z lotniska pojechalismy prosto do hotelu, aby „zaklimatyzować” Nicolasa. Na szczęście nie trwało to długo bo Katmandu nie jest tak wysoko połozone jak Lhasa w Tybecie, gdzie pierwszy dzień zaleca się leżeć w łózku i nie chodzić.
Miałyśmy z Natalią tyle do pokazania Nicolasowi!
Zaczęłyśmy od słynnego Durbar Square i wizyty w naszym pierwszym hostelu Himalaya Guesthouse. Gospodarze pozwolili nam zajrzeć do pokoju na 5 pietrze gdzie spędziłyśmy kilka nocy czekając na przyjazd Nicolasa. Bardzo chciałam pokazać synowi widok z tarasu na dachu, gdzie codziennie oglądałam wschód słońca i budzenie się miasta. To było takie moje małe, czyste i zielone (ogrody i odprawiający poranne modły na dachach Nepalczycy) Katmandu. Tego nie doświadczą turyści mieszkający w słynnej dzielnicy Thamel do której się przeniesliśmy ze względu na oczekiwany trekking. Nasi gospodarze pokazali nam jeszcze fragment filmu ze zdobycia przez ich córkę szczytu Mont Everest, który dla nas skopiowali i mamy nadzieję wspólnie z Wami obejrzeć. Wieczorem pakujemy swój trekkingowy dobytek w małe plecaki, a duże bagaże przenosimy do kolejnego hotelu kilka ulic dalej. Będzie spokojniej po powrocie z gór, piąte piętro z widokiem na taras, które tak bardzo lubię w Katmandu.  https://picasaweb.google.com/117724505473975588684/BackToKTM?authkey=Gv1sRgCLGxnInO6ufkEA#

23 marzec – podróż do Pokhara.
Skoro świt zbieramy się przed Himalaya Trailfinder: 7 młodych trekkersów z Anglii, Belgii, Francji, Kanady, USA i Australii, 3 tragarzy i 2 przewodników. Naszej trójce „przysługuje” oddzielny przewodnik, bo mamy zaplanowany trekking o jeden dzień dłuższy. Ale na koniec i tak decydyjemy, że wracamy z grupą i zostajemy jeden dzień dłużej w Pokhara. Idziemy na autobus. Jedziemy. Po 7 godzinnej jeździe górskimi serpentynami dojeżdżamy do Pokhara, miasta skąd zaczynaja się wszystkie wyprawy w góry. Jesteśmy oczarowani. Czysto (czyli czyściej), spokojnie i widać daleko ośnieżone szczyty. Miasto położone jest nad wielkim jeziorem po którym mozna popływać małymi łódkami, ale my zostajemy na lądzie. Czekają na nas wysokie góry!

24, 25, 26, 27 marzec - ruszamy w góry. Jedziemy z całą grupą mikrobusem na miejsce startu. Tutaj zaczynamy wyprawę. Mamy swojego przewodnika więc ruszamy pierwsi. Z pozostałymi uczestnikami wyprawy spotykamy się na przerwach na lunch i w schroniskach na obiedzie i noclegu (tea-houses). Taki układ nam pasuje, możemy iść własnym tempem i czuć się swobodnie. Nicolas znajduje gdzieś długiego bambusa i robi z niego dwa kije. Od teraz z moją bambusową laską/kijem czuję sie prawdziwą traperką. Z uśmieszkiem mijam turystów z kijkami „narciarskimi”. Wielu z nich maszeruje z lekkimi plecaczkami w towarzystwie swoich tragarzy z wielkimi plecakami w których jest...no właśnie, co? Rozumiemy, na dłuższą wyprawę, ale na kilka dni? Odkrywamy trochę tajemnicy gdy podglądamy naszą grupę z ich tragarzami. Sweterki, spodnie, książki, buty na zmianę, grube spiwory...???
Ok, tragarz też chce zarobić. W naszej grupie są to młodzi chłopcy, mój ulubieniec to 20-latek z cienkimi nóżkami i 25 kilowym plecakiem, nazwałam go 50 kilo, bo tyle on sam waży. My nasz dobytek nosimy na własnych plecach. Dla moich dzieci to pikuś, ale dla mnie te 7-10 kg (w zależnosci od ilości butelek w woda) gdy trzeba się wspinać a słońce praży to spory wysiłek. Ale sama się tutaj pchałam więc muszę dać rady, no i mam kij!
Teraz dni płyną nam podobnie. O 6.30 śniadanie, o 7.00 ruszamy (najczęściej pod górę), po 4-5 godzinach lunch w jakiejś wsi lub schronisku, potem z górki i pod górkę. Nasze ścieszki przechodza przez górskie gospodarstwa, dróżka sie nagle kończy i jestem przed chatką Nepalczyka albo obórką jego bawołu, potem parę ułożonych w stopnie kamieni i znów wracamy na szlak. W ten sposób poznajemy życie codzienne miejscowej ludności.
Po drodze dzieci z wyciagnietymi rączkami, proszącymi oczami i ta sama śpiewka: give mi chocolate czyli daj mi czekoladę, albo pieniądze... Niestety, tego nauczyli ich turyści. Ale nie chcę tego teraz szerzej komentować.
Najbardziej podoba mi się opieka naszych przewodników. Nasz Surie (czyli słońce) jest dla nas matką, nianią i kelnerem. Od świtu do zmierzchu jest po to żeby nam służyć. Tak mówi. Potem, gdy już „państwo” się najedzą, idzie do swoich kumpli tragarzy (też tak zaczynałem, mówił nam) i ...chyba jest sobą, czyli młodym, skłonnym do zabawy chłopakiem. Mieliśmy z nim wiele zabawnych sytuacji. Nie za bardzo wiemy jaka jest jego znajomość angielskiego bo czasami było śmiesznie, tak jak np wtedy gdy spytałam go czy jestesmy stupid ze skracamy swój trekking o jeden dzień. Z anielskim usmiechem przytakiwał głowa, że tak, tak...dopiero Niron (drugi przewodnik) zaprzeczył, że nie jestesmy głupi i dobrze robimy, bo trasa 5-dniowa jest ciekawsza.
Spaliśmy w bardzo skromnych, ale romantycznych miejscach. Jedliśmy codziennie prawie to samo, ale świeże (oczywiscie pomijając ryż) i duże porcje. O piwie nie wspomnę, bo 4 euro za butelke uważam za przesadzoną cenę. No, raz wypiłam na spółkę z Nicolasem. W plecaczku miałam whisky i rum na wszelki wypadek. I taki wypadek miał miejsce w ostatni wieczór na pożegnanie gór.
Nie mogliśmy ograniczyć konsumpcji wody, a cena tej rosła wraz z wysokością naszej wspinaczki. W Katmandu od 15 rupi, potem na szlaku 30, 50 i 100 rupi.
Nic nie piszę o górach. Mieliśmy je cały czas, nad nami, przed i za nami, pod stopami. Zielone, porośnięte przepieknymi barwnymi rododendronami, tarasowymi polami z ryżem, nie tak wyobrażałam sobie Nepal. Myslałam, że będzie podobny do Tybetu, surowy, szary. A Nepal okazał się przepieknie kolorowy. Z daleka widac było osnieżone, strome szczyty. Ale chodząc po wysokich górach nie odczuwasz tego bo sama jestes juz wysoko. Gdy nasz przewodnik pokazywał nam palcem w oddali szczyty na których nocowalismy, albo na które zmierzamy, nie mogłam uwierzyc. Ja mam tam wejść z moim bambusowym kijem? A nasz młody przyjaciel „50 kilo” jak on sie tam wdrapie ze swoim większym od niego bagażem? A jednak. We made it!!!!! Dawaliśmy radę!!!
Nasz trekking był cudowny. Życzę każdemu takiej przygody.
28 marzec – wróciliśmy do Pokhary. Zadowoleni, ale trochę smutni. Teraz już będzie tylko z górki. Ale czy o tym marzyliśmy? O 6.00 wdrapuję się na taras dachowy naszego hotelu. Żegnam sie z Himalayami. O świcie powietrze jest tak czyste, że widać ośnieżone szczyty jak na wyciągnięcie ręki. Staram się uchwycić ten widok aparatem fotograficznym. Ale najważniejsze to....zapamiętać tę chwilę.
29, 30 marzec – po 7 godzinach jazdy autobus zatrzymuje się w centrum Katmandu. Idziemy do hotelu. Mamy pół godziny, przyjeżdża po nas pan Shiva. Jedziemy w gości do nepalskiej rodziny. Jesteśmy szczęściarzami, będziemy w prawdziwym napalskim domu.Opowiem Wam jeszcze o tym.
Ostatniego dnia w Katmandu postanowiliśmy odwiedzić Paspathinath, miejsce gdzie Nepalczycy kończą swoje ziemskie życie. Miejsce kremacji i wsypanie popiołów do świętej rzeki.
Jesteśmy wzruszeni i wstrząśnięci. Chociaz mamy aparaty fotograficzne i kamerę, nie mamy odwagi robić zdjęć. Dla wielu turystów to atrakcja, a ja czuje, że jestem na pogrzebie. Na wielu pogrzebach. Tego obrazu chocbym nawet chciała, to nie zapomne nigdy. Tak żegnamy się z Nepalem.
Zostawiamy tutaj też nowych przyjaciół. Zostawiamy kraj, który musi poradzić sobie z wieloma problemami.Nadal obowiązuje tutaj konstytucja monarchii. Ma to się w najbliższym czasie zmienić. Czy pan Shiva, który założył fundację, aby polepszyć życie w Nepalu zrealizuje chociaż część swoich planów? Nie wystarczy dać dzieciom w Nepalu czekoladki. Nepal zasługuje na mądrych turystów i na naszą pomoc. Marzę, żeby zdarzył się cud i święta rzeka przepływajaca przez Katmandu stała się czystą rzeką.
Gdy myśle o śmieciach wrzucanych do rzek w Azji to myślę też o śmieciach zostawianych w polskich lasach. Widzicie różnice? Ja nie.

1 kwiecień – Katmandu, Delhi
Żegnamy Nepal. Byłyśmy w Tajlandii, Laosie, Malezji, Indiach i Nepalu. Zobaczyłyśmy kawał świata, doświadczyłysmy sporo wrażeń, poznałyśmy setki ludzi, uczestniczyłysmy w życiu codziennym odmiennych kultur i religii, jesteśmy bogatsze o wiedzę i praktykę, której nie zdobędziesz siedząć w domu. Jesteśmy wzmocnione duchowo i wiemy, że wszędzie jest dobrze....ale w domu najlepiej. No, ale nie żeby za długo bo człowiek się zasiedzi. Ale na razie koniec z dalekimi podróżami, czekam teraz na świat który zawita do mojego domu. Zapraszam do Utrechtu, a latem do Nowej Róży. Mamy kilkatysięcy zdjęć, filmy z podróży i ....spróbuje gotować po  azjatycku. Chociaż bigos i pierogi (nauczyłysmy sie przyrządzać tybetańskie) też będą na stole.

2 kwiecień – Amsterdam, Utrecht – trochę słońca, trochę deszczu. Wszystko po staremu!

P.S. Moja opowieść nie jest jeszcze skończona. Napiszę jeszcze relację z safari i ...zobaczę co przeoczyłam jeszcze.




środa, 4 kwietnia 2012

szczęśliwy powrót

Kochani, jesteśmy już całe i zdrowe w domu. Przepraszam za przerwę w pisaniu, ale muszę się przestawić na mojego laptopa i przegrać zdjęcia od Natalii i Nicolasa. A jest ich kilka tysięcy. Musimy wybrać, żeby podzielić się z Wami tymi najciekawszymi. A najciekawsze zdjęcia to...wszystkie!
Powoli, wolniej niż po Chinach, przestawiam się na inny czas, inną pogodę i ...wszystko inne. Dziękuję Wam, że towarzyszyliście nam w tej trudnej podróży. Nawet plecak wydawał mi się lżejszy na myśl, że "chodzicie" z nami.
Wkrótce dalszy ciąg ....
uściski Zosia

piątek, 30 marca 2012

Ostatnie dni w Nepalu

Razem z moją córką i synem (który doleciał do nas z Amsterdamu do Kathmandu) spędziliśmy wspaniały tydzień w Nepalskich górach. Nie miałem możliwości pisać bloga, wspinając się na najwyższe szczyty świata, więc po powrocie do Holandii opiszę moje wrażenia z wyprawy podczas desczowych dni w Holandii. Wracamy 2 kwietnia.
Uściski

czwartek, 22 marca 2012

Katmandu, Bhaktapur, Chitwan

17 marzec Bhaktapur - wybrałysmy do zabytkowego miasteczka oddalonego 20 km od Katmandu. Jechałyśmy miejskim autobusem ponad godzinę. Jazda przypominała stanie w korku, ale jakos sie udało. Bhaktapur jest objęte opieką UNESCO ze względu na swoje wspaniałe zabytki, ma stare miasto mieści się za murami. Turyści płacą 12 euro za wejście. Warto było, zdjęcia dowodem.
W autobusie poznałyśmy miejscowego adwokata oraz pewnego biznesmana, który nas zaprosił do swojej rezydencji. Wizytę złozymy razem z Nicolasem przed wyjazdem z Katmandu.



18 marzec - przeniosłyśmy się z Himalaya Guesthouse do Hotelu Red Planet w dzielnicy Thamel. Byłam trochę przeziębiona więc tego dnia trochę odpoczywałam w pokoju. Czekała nas kolejna przygoda, safari w parku narodowym więc musiałam szybko wyzdrowieć. Wypiłam morze lemon tea, łyknęłam parę gripexów i jest lepiej.

19, 20, 21 marzec - Safari Chitwan National Park

21 marzec - back to Katmandu
https://picasaweb.google.com/117724505473975588684/BackToKTM?authkey=Gv1sRgCLGxnInO6ufkEA#

sobota, 17 marca 2012

Kathmandu

Zdjęcia:

Katmandu 17 marzec. Jestesmy już czwarty dzień w Katmandu. Mieszkamy w Himalaya Guesthouse w rodzinnym hostelu. Nasz pokoik na piatym piętrze jest maleńki i przypomina mi mieszkanie w polskich, górskich schroniskach. Na korytarzu ten sam zapach, za oknem góry, chociaż daleko i nieco zamglone, ale góry. Miasto liczy ponad milion mieszkańców, a my jesteśmy w centrum starego miasta. Tylko kilka domów dzieli nas od słynnego Durbar Square z licznymi pagodami i zabytkami. Na placu stragany z przeróżnymi nepalskimi starociami i ozdobami. Właściciel Himalaya Guesthouse ma tutaj swoją restaurację w ogródku na dachu jednego z domów. Jadamy tutaj z 10-cio procentową zniżką. Byłysmy kilka razy, raz po ciemku bo własnie wyłączono prąd. Jadłyśmy smakiem, nie oczami.

14-16 marca : zwiedzanie Katmandu. Zaczęłyśmy oczywiście od najbliższego czyli Durbar Square i dzielnicy backpakersów i trekkingowców Thamel. Odwiedziłysmy kilka biur trekkingowych szukając najlepszej oferty na wyprawę w góry. Nie omieszkałysmy pozaglądać do sklepików i popróbować tutejszych smakołyków. Wchodzimy do knajpek i ogladamy menu. Za drogo, wychodzimy. Korzystamy najchętniej z restauracji z lokalną kuchnią, unikamy kuchni zachodniej. Nie ma ona nic wspólnego z tym co jemy w Europie, a ponadto jest droga. Nie rozumiemy turystów, którzy z tego korzystają. Ale to ich wybór.  Naszą ulubioną potrawą są MOMO czyli pierogi (wegetariańskie oczywiście) z sosem. Pyszne i bezpieczne. Nie jemy mięsa od dwóch miesiecy, no zdarzyły mi sie laotańskie szaszłyki, indyjskie ryby i tajskie kurczaczki. Szaszłyki odchorowałam, więc żywimy się mąką i zielskiem. Ale jakie to przyprawione, mniam, mniam. Ja bardzo odczuwam brak świeżych warzyw, oglądam je tylko na straganach ulicznych i w menu. Tutaj nikt nie zamawia sałatek, a mądrzy ludzie odradzają jedzenie surowych warzyw. Trudno, poczekam.

Wczoraj byłysmy w Swayambhu Temple. Światynia mieści się na krańcu miasta na górze. Musiałyśmy pokonać wysokie schody, nie liczyłam, ale kilkaset kamiennych, wysokich stopni dało nam przedsmak przyszłej wspinaczki w górach. Ponoć na trasie jest podejście z 2.500 stopniami. No to trenujemy.
Świątynia nazywa sie potocznie MAŁPIA. Na wzgórzu żyją małpy i to w duzej ilości. Nie należy trzymać w reku żadnego jedzenia bo skoczą i ukradna. Niech im tam będzie, ale moga zranić człowieka. Małpy są wszędzie. Witają nas już od samego dołu. Oblegaja posążki, skaczą po drzewach i dachach, no i są atrakcją dla pielgrzymów i turystów. Wokół świątyni mnóstwo kramików i sklepików. Czuję się jak w Tybecie. Rozieszone między dachami i drzewami flagi modlitewne, kręcone mosiężne tuby z modlitwami... Natalia stwierdza, że już to widziała na moich i Nicolasa zdjęciach z Tybetu. Tak jest, Tybet i Nepal mają ze sobą bardzo dużo wspólnego i chyba północne Indie, których jeszcze nie poznałyśmy. To górskie plemiona, kultura na która piętno wywieraja Himalaye. Cieszymy sie, ze pójdziemy za kilka dni w góry.


Zdjęcia:

piątek, 16 marca 2012

Nepal, Katmandu

NEPAL
14 marzec –przyleciałysmy do Katmandu. To juz ostatni kraj na trasie naszej ponad dwumiesięcznej podróży. Kraj najbardziej oczekiwany i tajemniczy, jak Himalaje.
16 marzec. Jestesmy w Katmandu już trzeci dzień. Oswajamy sie z otoczeniem, zwiedzamy miasto, planujemy trekking w góry. O wszystkim Wam wkrótce opowiem. Teraz muszę iść po buty, które mi sie rozkleiły od intensywnego chodzenia. Są w rękach ulicznego szewca. Za chwilę będzie ciemno w Katmandu i na dodatek wyłączaja prąd na kilka godzin.
Zatem do nastepnego razu! Pozdrowienia! 

Indie - nasze ostatnie dni w Indiach


Indie, Panaji 11-12 marzec
Jesteśmy w stolicy Goa. Przyjechałyśmy w niedzielę, gdy wszystkie sklepy są zamknięte i miasto wygląda na opustoszałe. Pozwoliło nam to na spokojne pochodzenie po mieście. Zachwycające są strome, wąskie i kręte uliczki. Nie byłam w Portugalii, ale Natalii przypomina to  własnie portugalski klimat. Nic dziwnego. Do 1968 była to kolonia portugalska. Mnóstwo tutaj portugalskich nazw ulic, pomników, kościołów i kapiczek katolickich i przecudnych, kolorowych domków. Pomiędzy nimi opustoszałe, smutne i szare domy widma. Jak tutaj kiedyś musiało być pięknie i kolorowo. Na wielkiej skarpie okalającej miasto dzielnica „bogatych”.  Domy motariuszy i adwokatów, arcybiskupa i jedyny w mieście konsulat, oczywiście portugalski. Mijamy ogromny szary i zarośnięty dom widmo, kiedyś musiała tutaj mieszkać jakaś bogata i sławna rodzina.  Nie możemy niestety pozaglądać, w wielkim oknie (dziurze po oknie) pojawia się straznik. Ciekawe, czego on tam jeszcze pilnuje?

Opisałam naszą podróż po mieście. Byłysmy nawet chwilkę na różańcu w jednym z kościółków. Nie czuję się jak w Indiach, jakoś tutaj inaczej.

Ale wróce do poranka. Przyjechałysmy taksówka pod Hotel Republika opisywany w Lonely Planet. To co zastałyśmy to .... tylko Lonely. Ponad stuletni hotel, nie remontowany od tych czasów. Ogromny budynek do którego prowadza okazałe schody. Recepcja przypomina mi jakąś prowincjonalny urząd pocztowy. Wyposażeni...właściwie brak. Oglądam pokoje. Prycze więzienne czy co? Prysznice bez prysznicy? Ale nie rezygnuję, pytam o pokój bez łazienki. Prowadzą mnie na samą górę, prawie na dach , krętymi zewnętrznymi schodkami. Pokoik maleńki, porządne łóżka, balkonik z widokiem na rzekę, jest ok. Na jedną noc (na jutrzejszą noc poszukamy czegoś innego) i jako przechowalnia plecaków może być.

Cały dzień krążymy po mieście. O 17.45 popłyniemy statkiem spacerowym po rzece. Do wyboru mamy 3 różne firmy. Decydujemy się na pierwszą z brzegu. I tak nie wiemy co nas czeka. Kupiłysmy bilety jako jedne z pierwszych, jesteśmy więc na początku kolejki. Na razie pusto, ale w ciagu dziesięciu minut ustawia sie za nami tłum chętnych. Na stateczku zajęłyśmy wygodne siedzenia przy burcie. Krzesła ustawione jak w teatrze i scena z DJ-em. Robi sie ciekawie! Na statku sami Hindusi i jacyś Hiszpanie, albo Włosi. Sa pary i rodziny z dziecmi, ale i tak większość pasażerów to młodzi mężczyźni w czarnych okularach, jeansach i podkoszulkach. Towarzystwo rozrywkowe. Zastanawiam się czy to nadal są Indie? Jestesmy zaskoczone. Ludzie bawią się jak w Europie. Po drodze mijają nas podobne statki z muzyką i tańczacymi pasazerami. Powoli zapada zmrok. Gdy wracamy do brzegu zapalaja się światła na statkach. Wyglądaja karnawałowo. Na brzegu tłum ludzi, autobusy wycieczkowe, samochody osobowe, motory, trudno sie przedostać na ulicę. Zabawa dopiero się zaczyna! Wracamy do naszego pokoiku  z którego wieczorem można było ogladać oświetlone statki na rzece. Rano opuszczamy nasze „gniazdko” i przenosimy sie do innego Family Guesthouse. Mamy maleńki pokój na parterze, ale za to wielka łazienka z ciepłą wodą. Co za raj!

Zwiedzamy miasto. Dotarłyśmy na market, odwiedziłyśmy supermarket i kilka sklepików z suvenirami. Jestem zaskoczona architekturą domów i uliczek. Wszystko jakoś mało indyjskie. Nasza gospodyni okazuje sie bardzo rozmowna osobą. Opowiedziała nam historię miasta, zdradziła pare sekretów czyli „co mówią”, opowiedziała dziwna historię o wiosce rybackiej w pobliżu dawnych klasztorów w której żyja blondyni, a która podziemnym tunelem odwiedzali zakonnicy, a na koniec pokazała nam swoje mieszkanie.  Wysokie, ogromne  pokoje, na ścianach stare portrety (historię rodziny męża znaja od 400 lat), zadbane, antyczne meble, mnóstwo starych, cennych przedmiotów. Mąż jest adwokatem. Przez wiele lat mieszkali w Dubaju, maja 3 córki, jedna w Los Angeles, dwie w Londynie. W krwi naszych gospodarzy płynie domieszka portugalskiej. Tak, jak w większości mieszkańców Panaji. Nasi gospodarze po śmierci matki męża wrócili po latach do Indii. Córki raczej nie wrócą, prawdopodobnie tutaj zakończy się rodzinna historia o której utrzymanie dbały całe pokolenia. Świat sie zmienia, zmieniają sie Indie. Przynajmniej w Goa. Na południu kraju nadal panuje tradycja.
13 marca – rano ruszamy rikszą na lotnisko. Jedziemy ponad godzinę. Bez problemu wsiadamy do samolotu do Katmandu.       
Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/117724505473975588684/Panaji?authkey=Gv1sRgCNzeqPHlruG7-AE#





sobota, 10 marca 2012

Indie: Kerala, Goa


Indie – Kerala, Goa

Alapphuza 29 luty – 3 marzec. Tutaj spędziłyśmy kilka dni w bardzo miłym pensjonacie prowadzonym przez Nataszę i Biju, Polkę i Hindusa. Czyściutko, wygodnie i gustownie urządzone.  Po trudach podróży, byłyśmy bardzo spragnione takiego relaksu. Natasza sporo nam opowiadała o Indiach, wytłumaczyła parę spraw które nas nurtowały, a Biju dzielił się z nami opowieściami ze swojego życia. Znów powiększyła się nasza wiedza na temat obyczajów i życia w Indiach. Największą atrakcją tego miejsca są wody wewnętrzne, połączone  systemy  kanałów i jezior. Każdy turysta chce spędzićć choćby dobę na jednym  z licznych  domów łodzi – Houseboat. Koszt wypożyczenia domu-łodzi wraz ze sternikiem, kucharzem i obsługą to conajmniej 100 dolarów. Modne są wśród Hindusów miesiące miodowe na wodzie. Widziałyśmy piętrowe łodzie, wyglądały jak pływające bambusowe hotele.

My zdecydowałyśmy się na skromniejszą podróż: małą łódką, właściwie kano ze sternikiem i obsługującym wiosło  w jednej osobie. Nasz „kapitan” ponadto śpiewał nam keralskie piosenki, był przewodnikiem po wioskach położonych między kanałami i organizował nam posiłki. Jedliśmy w domu jego rodziców i u cioci. Znał wszystkich rybaków i kobiety piorące w rzekach. Wspaniała lekcja dla nas, kolejna niezwykła przygoda.

Następny dzień w Alappuzha spędziłyśmy spacerując po miasteczku, zajrzałyśmy też na plażę, ale nie wywarła na nas dobrego wrażenia. Zaniedbana i zatłoczona przez miejscową młodzież. Przed nami kolejna podróż, ciężka bo trwająca w sumie 24 godziny.

Goa,  Palolem 5 – 7 marzec.  Rankiem, po wielogodzinnej podróży pociągiem, autobusem i rikszą,  wymęczone jak po nocy sylwestrowej docieramy do plaży w Palolem. Właściwie miałyśmy inne plany, ale podążyłyśmy za Lukasem, młodym Niemcem, którego poznałyśmy w nocy na dworcu czekając wspólnie na świt i ranny transport autobusem. Polecił nam Palolem i ... miał rację. Spędziłyśmy tutaj kilka najfajniejszych dni w Goa. Spałyśmy prawie przy plaży, tanio i u miłych gospodarzy. Mieli też bambusowe chatki na palach, ale wolałyśmy pokój w domku murowanym.  W jednym takim bambusowym domku mieszkało szwedzkie małżeństwo z którym się trochę zaprzyjaźniłam. Szybko tez znalazłysmy swoje ulubione miejsca na śniadania, obiady i wieczorne chillowanie. W ciągu dnia chodziłyśmy godzinami po plaży zwiedzając ją wzdłuż i wszerz.  Odkrywałysmy niezwykłe zakątki uwieczniając je na zdjęciach, aby się z Wami dzielić ich urokami.

W Palolem kąpałysmy się najwięcej. Cudowne, ciepłe morze, dużo fal, ale nie takie niebezpieczne jak na poprzednich plażach. Nie przyduszały nas do dna, ani nas nie porywały z powrotem na głębie. Czuyłyśmy się tutaj bepiecznie i komfortowo. Jak Goa to Palolem! Ale trzeba było ruszać dalej. Nie przyjechałyśmy do Indii, aby plażować, ale żeby poznawać kraj i przemieszczać sie z miejsca na miejsce.

Słyszałyśmy dużo o północnej Goa. Postanowiłyśmy sprawdzić same. Wybrałysmy się do Arambol, najbardziej wysuniętej plaży w Goa. O 4.00 rano rikszą pojechałysmy na stację w Palolem. O 5.00 wsiadłysmy do pociągu mając nadzieje, że zatrzyma sie na stacji do której miałyśmy bilet. Spróbujcie sie czegos dowiedzieć na stacji, albo w pociągu. Każdy kiwa głową i .. nic z tego nie wynika. Ale na szczęście pociąg sie zatrzymał. Dalej tylko taksówką, ale za cene prawie europejską. Na szczęście spotykamy małżeństwo Czechów. Jedziemy razem, dzielimy się kosztami. Super!

Jest 8 marca – Dzień Kobiet. W Arambolu zatrzymujemy sie w domu przy plaży, do którego prowadzi nas młody Hindus, potomek portugalskich przodków, sympatyczny Cedric. Lądujemy w skromnym pokoiku w hoteliku jego mamy. Nie che nam sie dalej chodzić z plecakami, zostajemy. Niestety, wybór okazał sie nie najlepszy. Bo nasz pokój sąsiadował z knajpami na plazy, a na dodatek w tym dniu było hinduskie święto Holi, czyli święto radości i kolorów polegajace na obrzucaniu się farbami i malowaniu wszystkich przez wszystkich. Taki śmigus dyngus farbami. Całe miasteczko oblegane przez dziwnych naśladowców Hippisów i opanowane przez rosyjskich turystów. Najczęściej skromnie odziane młode Rosjanki i bardzo „nowoczesni” młodzieńcy. Boże, gdzie jesteśmy!

Mandrem 9 – 10 marzec. Nazajutrz, skoro świt Cedric zawiózł nas samochodem do pobliskiej miejscowości  Mandrem, gdzie zatrzymali sie nasi Czesi. Widziałyśmy wcześniej to miejsce i mogło byc już tylko lepiej. I jest! Śpimy w super hotelu, mamy pokój z balkonem z widokiem na rzekę, jest czyściutko i mamy internet w pokoju! Ale to sie jutro skończy bo postanowiłysmy jeszcze troche pozwiedzać zanim opuścimy Indie i jedziemy na dwa dni do stolicy Goa : Panaji. Ponoć jest to małe i ładne miasteczko.

Mandrem jest urocze. Jedna ulica, kolorowe domki, kilka restauracji i piękna, spokojna plaża. Morze nie jest juz tutaj takie ciepłe jak na południu, ale nam to odpowiada. Nie ma też takich upałów, chociaż słońce grzeje tak samo. Jest wiecej wiatru, stąd jest wrażenie, że jest chłodniej. Na plaży jesteśmy tylko rano, potem jest za gorąco. Można poleżeć na bambusowych łóżkach z materacami pod bambusowymi daszkami, ale też nie cały dzień. Chodzimy często na posiłki do restauracji w której obsługują Nepalczycy. Chyba nas polubili, cieszą się, ze jedziemy do Nepalu. Sporo nam opowiedzieli i doradzili. Wracaja do Nepalu dopiero w kwietniu. Szkoda, bo Alex jest z Katmandu i moglibysmy u niego mieszkac, a Cameron jest przewodnikiem i prowadzi trekingi. Ale już pierwszy kontakt z Nepalem mamy. Powoli będziemy żegnać Indie i zmieniać klimat na nepalski.

Nasze plany:
11-12 Panaji – Indie, 13 Delhi, 14 wylot z Delhi do Katmandu.
14 marzec – 1 kwietnia Nepal!




                 

poniedziałek, 5 marca 2012

Indie cd

Po kilku dniach spędzonych w Kerali (przecudna prowincja), ruszyłysmy w dalszą drogę. Cały dzień w podróży, nocleg na stacji kolejowej, odsypianie i ... jestesmy w Goa. Jest wieczór 5 marca, siedzimy w kafejce na plazy i uzupełniamy zaległości na internecie. Ponizej zdjecia, historie ostatnich dni opiszę wkrótce. Pozdrawiam, Zosia

Thanjavur – ostatni dzień
Kanyakumari
https://picasaweb.google.com/nataliaschroten/Kanyakumari?authkey=Gv1sRgCLin4eL3qKXsMA#



piątek, 2 marca 2012

Indie

Dalej na południe – po pobycie u przyjaciół w Thanjavur ruszyłyśmy ponownie w trasę. Stąd to milczenie. Sporo czasu spędziłyśmy w drodze i w miejscach bez Internetu. A nawet, gdy udało nam się dotrzeć do „kafejki” internetowej, to przez regularne w Indiach wyłączanie prądu internet padał i kończyła się przygoda. A piwa nie dało się nigdzie wypić!
Piwo i alkohol, czyli jego niedostępność w Indiach. Również ten zwyczaj jest całkowicie odmienny od naszych przyzwyczajeń. Hinusi nie piją alkoholu. A na pewno nie kobiety. Piwo kupuje się w specjalnych sklepach w których obsługują „mundurowi”. Sklep jest za kratkami i ..no własnie, nie chcę generalizować bo widziałyśmy tylko z autobusu długie kolejki, także na wsi (a ja myślałam, że to jakieś przydziały nasion!). Byłysmy klientkami jednego takiego sklepu przy dużej drodze. Kupiłyśmy indyjskie piwo Kingfischer za 52 Rupie, podczas gdy w nielicznych restauracjach serwuje się je za 110-200 Rupi. Piwa oficjalnie nie ma w menum ale gdy spytasz to możliwe, że otrzymasz. Przypuszczam, że jakaś produkcja domowa tutaj istnieje, ale raczej się nie dowiem. Pozostaje szukać sklepów z kolejką, albo przepłacać w restauracji. Ale tutaj dostanie się chociaż z lodówki.

Kanyakumari 24-25 luty  – tuz po północy kolejny kierowca naszych gospodarzy, po czułym pozegnaniu rodziny Keisara, zawiózł nas na pociąg do miasta, gdzie wylądowałyśmy kilka dni temu. Przed stacja i na stacji mnóstwo śpiących ludzi. Trzeba było dosłownie omijać ich jak pionki na szachownicy. Nie byli to włóczęcy, ale normalni podróżni. Podłogi były czyste i ciepłe, więc nieliczne krzesła stały pust. Nie dziwię się. Trzeba po prostu przyjąć, że podłoga jest do spania i nie dziwić się niczemu.
Bilety już miałyśmy. Trzeba było tylko poczekać na przyjazd pociągu. Kierowca czuwał przy nas do końca i wniósł nawet mój plecak do pociągu. Było nam go trochężal, bo musiał jeszcze godzinę wracać, ale było nam też miło.
To były kuszetki. Ja spałam nagórze, a Natalia na dole. Odgradzały nas od pozostałych pasażerów firanki. W pociągu sami Hindusi. Zero turystów.
Rano dotarłysmy do miejsca przeznaczenia – Kanyakumari, najdalej na południe wysunięty ląd. Tutaj schodzą się trzy oceany, tutaj ponoć najpiękniejszy wschód słońca. Również miejsce indyjskich pielgrzymek i lcel licznych wycieczek. Tłumy Hindusów, turrystów spoza Indii na palcach policzyć. Na rosyjskich palcach najczęściej.

Riksza zawiozła nas pod jakiś hotel na wybrzeżu, drogo, brudno, nieciekawie. Postanowiłyśmy same poszukać. Trafiłysmy na względnie tani, zupełnie niezły hotel z balkonem z widokiem na morze i największą atrakcję tego miasteczka:  dwie wyspy ze świątynią i miejscową statuą wolności. Na ulicach upał nie do zniesienia, chociaż po raz pierwszy w Indiach poczułyśmy powiew wiaterku.  Miałyśmy tutaj zostać dwie noce, ale ostrzegano nas, ze trudno stąd wyjechać. Poszłyśmy więc na dworzec kolejowy zaopatrzyć się w bilety. Trzeba było wypisac podanie jak po paszport i stanąć w kolejce. Przy okienku dowiedziałysmy sie, że nie ma rezerwacji miejsc i mamy przyjść godzine przed wyjazdem i stanąć po bilety. Czyli o 4.30. Co???

Trochę nas to podłamało, także brak restauracji, miejsc z internetem itp. Na szczęście, Natalia wypatrzyła restaurację polecaną w Lonely Planet, a wychodzące z niej grupki młodziezy szkolenej utwierdziły nas w przekonaniu, że tam nas nie zatrują. Rzeczywiście, jedzonko pyszne, obsługa sympatyczna, tanio i smacznie. Pokrzepione na ciele poszłysmy w tłum pielgrzymów. Idąc między przybrzeznymi straganami dotarłysmy do schodów i placyku, gdzie „koczował” kolorowy tłum Hindusów. Nieliczni pluskali sie w wodzie, oczywiście w odzieży. Idąc dalej czymś co nazwać można promenada dotarłysmy do wypasionego hotelu, ale nie będę go reklamować bo nam się nie podobał. Zajrzałysmy nawet do środka, ale nie  wzbudził w nas zachwytu. Klienci: Hindusi i sąsiedzi zza wschodniej granicy Polski. Przed hotelem autokary, nie dla nas. Wróciłysmy do hotelu gdy juz się ściemniało. Posiedziałysmy troche na naszym balkonie podziwiając światła oswietlające wyspę ze światynią. Popłyniemy tam jutro.

O 6.00 budze Natalie na powitanie wschodu słońca. Niestety, z naszego balkonu chyba tego nie zobaczymy. Wychodze na korytarz, tam krzataja się już pozostali klienci hotelu wychylając się z „publicznego” balkonu obok naszego pokoju. Kilka osób kieruje sie ku schodom. Wołaja mnie, domyslam się, że na dachu musi byc jakiś taras. Wyciagam Natalię z pokoju. Na dachu, n tarasie grupa kilkunastu osów. Błyskaja flesze aparatu, jacyś panowie przychodza z kawką. Jest bardzo sympatycznie. Na sąsiednich dachach tak samo chętni na powitanie świtu. Z małych domków rybackich wychodza ludzie i ustawiaja sie na plazy. Oczekiwanie. Wschód i zachód słońca w Indiach jest niezwykle czczony. Musze głębiej poznać te tajemnicę.


Nareszcie jest! Przecudnie! Warto było czekać. Nasi towarzysze z tarasu rozpromienieni, bardziej otwarci, zaczynamy rozmawiac, robic sobie wspólne fotki, jest miło. Z grupą rodziny i przyjaciól jest młody Hindus mieszkajacy w Anglii. Porozmawialismy o naszych planach. Namówili nas na jazdę do Kovalam. Tez tam jadą, polecają. Ponoć jedzie tam autobus. Zastanowimy się..,

W recepcji dowiadujemy sie , ze o 13.30 jet autobus do Kovalam.  Jest 8.00 rano.  Chcemy jeszcze popłynąć promem na wyspę.  Idziemy na przystań, a tam...kolejka kilkusetmetrowa pielgrzymów. Miny nam opadły. Ide do bramy, pytam straznika jak długo to potrwa. Pyta, ilu nas jest. Mówie, ja i córka. Ok, wchodźcie bez kolejki, nie wierzę!!! Mijamy tłum ludzi, jestesmy pierwsze przy kasie!

W ciągu pół godziny jesteśmy na wyspie. Podróż promem z pielgrzymami już jest przygodą.  Na wyspie zatrzymują nas wycieczki uczniów i studentów.  Wszyscy chcą mieć z nami zdjęcia. Młodzież nie interesuje wielkie mauzoleum na wyspie. Są tacy sami na całym swiecie, są na wycieczce i to jest najwazniejsze! Uśmiechy, żarty, zabawa.
Wracamy do miasteczka. Szybka decyzja. Skracamy tutaj pobyt o jedną noc, ne bede o 4.00 rano biec na pociąg, a jak nie będzie miejsc? Zmieniamy tez trasę. Jedziemy za poradą znajomych z dachu autobusem do Kovalam!

 Kovalam  25-27 luty. Po długiej podróży autobusem z przesiadką, nie wiem jakim cudem nam sie to udało, opiszę to później,  podróżowanie w Indiach to sztuka!, dojeżdzamy do Kovalam. Morze, piękne plaże, hotele, turyści, zachód. Nie tego szukamy, ale warto zobaczyć. Na szczęście korzystamy z oferty młodego Hindusa, który pojawił sie gdy wysiadałysmy z autobusu. Myslałyśmy, ze t jakis naganiacz hotelowy, ale zaprosił nas do swojego domu (agroturystyka) w którym razem z rodzicami prowadził pensjonat. Przecudne miejsce, schowane w ogrodzie palmowym, blisko plazy, spokojnie i po hindusku. Korzystaliśmy z kuchni mamusi i przy okazji poznałysmy troche indyjskiej kultury.
A poza tem: kapiele w morzu, plaża, kapiele, plaża i ... spalone ciała. No, ale jest przecież już koniec lutego, nie mozemy byc takie blade.

Varkala – 27-29 luty. Kolejna podróż autobusem do nowego miejsca. Tym razem krócej, ale bardziej skomplikowanie. Naprawde nie wiem jakim cudem trafiałysmy do odpowiednich autobusów. Zero informacji, albo informacje mylne. Ale ... znowu sie duało! Jestesmy w kolejnym, turystycznym miejscu. Zatrzymujemy sie w Family House poleconym przez naszego poprzedniego gospodarza.  Tez blisko plazy i całego turystycznego światka, ale w zaciszu. Natalia sie cieszy, bo bardzo pragnęła byc na klifach. Jest przepięknie! Chodzimy dużo po klifach, docieramy do wiosek rybackich. Opisze to jeszcze. Towarzystwo zupełnie inne niz w poprzednim „kurorcie”. Tutaj przewazaja zwolennicy medytacji, yogi i ayurveda. Chudzi, zamysleni, ubrani w indyjskie szaty....poza kilkoma turystkami z sasiadującego z Polską mocarstwa w krótkich szortach, bacznie obserwowanych przez indyjskich restauratorów z pobliskich knajpek.  My obserwujemy codzienne życie, jestesmy swiadkami indyjskiej gry sportowej, pogrzebu na plaży, połowu ryb i poznajemy lokalna kuchnię. Na zdjęciach zobaczycie więcej.
Alappuzha – 29 luty – 2 marzec. Porannym pociagiem, bilety prawie bez kolejki, fajne spotkanie z niemiecka mama i córka na stacji , udajemy sie do kolejnego na trasie miasteczka. Po kilku godzinach jazdy „zapuszkowanym” , ale wygodnym pociagiem dojeżdżamy na miejsce. Kazdorazowo jest...zupełnie inaczej. Jakbysmy zmieniały kraje. Tutaj przed dworcem jest budka, gdzie zamawia sie riksze. Nie ma więc targowania, nie ma krzyków, jest porządek. Miło, sympatycznie. Zatrzymujemy sie w : Bella Homestay. Luksusowy pensjonat prowadzą Polka i Hondus, przesympatyczne małżeństwo. Teraz wybieramy sie na łódź więc wróce do Was później. Ściskam Was – Zosia z Natalią         


środa, 22 lutego 2012

poniedziałek, 20 lutego 2012

z Malezji do Indii

Kuala Lumpur 17 luty - postanowiłyśmy ruszyć się za miasto  nadrobić stracony w ambasadzie czas. Wybrałyśmy wyjazd do rybackiej wsi nazywanej Water Village. Po godzinnej podróży pociągiem dotarłysmy do miasteczka portowego Klang. W pociągu byłyśmy jedynymi "białymi". Jechałyśmy w wagonie "tylko dla kobiet". To chyba ze względu na wielką liczbę podróżujących muzułmanek. Bardzo nam się ten pomysł spodobał. Z pociągu udałyśmy sie na prom. Szukając dużego promu dotarłysmy na przystań promu do...Indonezji. Nasz prom odpływał z innego miejsca i okazał się małą łódką. Ale z toaletą, skórzanymi fotelami i telewizorem. Płynęlismy godzinę, wsie rybackie znajdują się na wyspach. Po drodze wysadzaliśmy pasażerów. Po jedną pasażerkę przypłynęła nie wiadomo skąd łódka. Gdy sie przesiadła, szybko zniknęli nam z oczu. Dokąd popłynęli? Wokół tylko woda.
Wreszcie dotarlismy na miejsce. Na całe szczęście, bo przed nami mały chłopaczek wpieprzał kolorowe żelki i Natalii zaczęła cieknąć slinka. Gdy wysiadłyśmy, szybko przeszła jej ochota na jedzenie. Z pomostu spojrzałysmy w dół na piasczysty brzeg. Marzyła nam się woda! A tam, z niezliczonej ilości dołków wyłaziły okopne kraby i wypełzały ryby na łapach. No, wioska rybacka. Pewnie jeszcze niejedno w niej zobaczymy. Upał daje nam się we znaki. Po przejściu paru "uliczek" postanowiłysmy pozyczyć za 5 RM rowery. Może łatwiej dotrzemy do domków rybackich, które na lokalnej mapie znajdowały sie na skraju wioski. Przejechałysmy mnóśtwo kilometrów po wąskich uliczkach i stromych mostkach. Nie spotkałysmy żadnego turysty i nie zobaczyłyśmy...żadnych ryb. Widziałysmy sieci, beczki i małe kutry. Rybacy  pewnie już wrócili z połowów i śpią. Jak nam powiedziano, większość mieszkańców wyspy to Chinczycy. W centrum wsi kilka chinskich restauracji. Zaczęłysmy od tych z rybami. Wystraszyły nas wysokie ceny. Skończyło sie więc w chińskiej jadłodalni na noodlach i coca coli. Postanowiłyśmy nie szukać juz ryb i udałysmy się tą samą powrotną drogą do "domu". Wieczorem w Kuala Lumpur poszłysmy do kina na Żelazną damę. Rewlacyjna Meryl Streep! I fantastyczny pop corn, jak w Multikino przy Królowej Jadwigi w Poznaniu. Fajny wieczór, relaks. 
18 luty - ostatni dzień w Kuala Lumpur. Pada od nocy. Turyści, którzy przyjechali tutaj na wekend rozcarowani. Nam ten deszcz nie przeszkadza. Spokojnie się pakujemy, dokształcamy się na internecie i ... jak taka pogoda to idziemy oczywiście do kina. Tym razem na "Spadkobierców".  Świetna opowieść, a dla nas bardzo na czasie. Często zadajemy sobie pytania na temat osiedlania się tutaj "białych", budowania przyszłości w zupełnie odmiennych warunkach kulturowych i klimatycznych. Posiadanie, zrozumienie, codzienna egzystencja....Własne korzenie?
Po powrocie do hotelu kładę sie na kilka godzin spać. UUdaje mi sie to. Natalia nie spi, gada z Holenderkami, które wprowadziły się do "naszego pokoju".  


INDIE 19 luty - z wielką radością i nutką dreszczyku o 3.00 rano wsiadamy do taksówki przed hostelem. Dowozi nas na stację centralną, skąd autobusem udajemy sie na lotnisko. Po godzinie dojeżdżamy. Natalia odwiedza Mc Donalda, potem wpadamy do podobnego, ale indyjskiego przybytku szybkiego jadła. Mieli sałatki: warzywną i coleslawa, porcje miniaturowe. Połykam je szybko. Idziemy w kierunku odprawy paszportowej. No i wiadomo, młody oficer nie wiedział co zrobić z moim różowym paszportem więc odesłał nas do biura. Na szczęście, nie trwało to długo. Po ukazaniu protokołu policji..dostałam pieczątke na wyjazd i życzenia powrotu do Malezji.
W samolocie sami Hindusi i jakiś Francuz "przebrany" za Hindusa. Lot trwał 4 godziny. Czekała nas teraz konntrola indyjska. Na szczęście, wszystko przebiegło sprawnie i z uśmiechami. Welcome -to Indie! Na lotnisku czeka na nas kierowca przysłany przez Keisara. Ma tabliczkę z naszymi imionami. Szczęka nam opada, gdy prowadzi nas do białego, nowego auta. Nie pytajcie o markę, dla mnie był to mercedes albo cos podobnego. Po godzinie jazdy indyjska autostrada, obysmy chociaż takie mieli w Polsce na Euro 2012. docieramy do miasteczka Thanjavur. Wysiadamy przed domem naszych przyjaciół. Łzy pojawiaja sie w naszych oczach. Rodzinna "delegacja" wita nas uroczyście według indyjskich zwyczajów. Otrzymujemy naszyjniki z kwaitów jasminu i namaszczenie na czole brązowa kropką z jakiejs cieczy z palącego się czerwonym płomieniem srebrnego półmiska. Brat Keisara kręci film, wszyscy nas serdecznie witają: Maria, jej mama, szwagierka i służba domowa. Maria prowadzi nas do naszego apartamentu. Cudowny, stary dom, wygodny, czysty z ...atmosfera. Opiszę ja póżniej, jesli sie da ja opisać. Czeka na nas obiad, w rodzinnej jadalni. Jemy same, kobiety nas obsługują. Keisar wraca do domu o 15.00, jest na delegacji w Chennay (Madras). Póżniej jadamy już w trójkę. Kobiety nigdy nie siadają z nami do stołu. Na razie nie pytamy laczego, ale spróbujemy rozwikłać tę zagadkę. Wieczorem Maria przebiera nas w indyjskie stroje i jedziemy do kościoła, nazywa go katedra, jest najwiekszym katolickim kościołem w miescie. Rano msza odprawiana jest w języku tamil, wieczorem po angielsku. Po mszy podchodza do nas znajomi Marii, witaja nas serdecznie, Keisar robi nam zdjęcia. Czujemy sie bardzo szczęśliwe, jestesmy w Indiach, jesteśmy u przyjaciół, czujemy się jak w domu. Wiemy, że nie potrwa to długo, bo będziemy dalej podróżować jako backpakers, ale teraz jest nam bardzo dobrze! 
20 luty - Thanjavur - takiego bogatego programu sie nie spodziewałysmy! Muszę mieć więcej czasu by go opisać.
21 luty - kolejny poranek w Indiach. Musimy wstawać na śniadanie. Wybieramy się z bratem Keisara na farmę. 

czwartek, 16 lutego 2012

dobre wieści z Kuala Lumpur

Jest czwartek 16 luty. Dokładnie miesiąc temu wylądowałysmy w Bangkoku. Przejechałysmy Tajlandię i Laos. Malezji nie planowałysmy, ale jesteśmy tutaj już tydzień, zamiast 3 dni. W niedzielę ...LECIMY DO INDII!
Dzisiaj dostałam wizę na miesiąc (tę w skradzionym paszporcie miałam na 3 miesiące). Będziemy o tydzień krócej w Indiach, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdy dzień i nie chorowac! Ponoć choroba dopada tam każdego turystę i trwa ok. tygodnia. My nie mamy już na to czasu. Musimy realizować nasz plan podróży!
Już dzisiaj, po 4 dniach siedzenia pod ambasadą w Kuala Lumpur, z wizą w kieszeni, udałysmy sie na dalsze zwiedzanie miasta. Byłyśmy w Miejskiej Galerii gdzie można zobaczyć miniaturę miasta i najważniejszych budowli (taki haski Madurodam), obejrzeć zdjęcia i archiwalny film o historii miasta. Miasto powstało w dżungli, rosna tutaj jeszcze stuletnie drzewa z puszczy tropikalnej. Na makiecie zobaczyłysmy stare ocalałe domki, trochę przypominające staromiejskie, europejskie kamieniczki. Zobaczyłysmy, że to w pobliżu więc prosto z Galerii poszłysmy je ogladać. Stamtąd był drogowskaz kierujący na Market Central. Myślałysmy, że będzie to jakiś obskurny ryneczek ze straganami. Wahałysmy sie czy tam iść. Ale poszłysmy.
Jakie zdziwienie. Śliczne, czyste kramiki ze sztuką i smakołykami. Mało ludzi, ładnie, fajna atmosfera. Ale nie był to duzy ryneczek, taki jeden krótki pasaz. Obok budynek, na drzwiach napis Market Central. Weszłysmy do srodka. Tam dopiero był rynek! Równie elegancki, dwa piętra, ciekawie. Porobiłysmy zdjęcia. Wkrótce je zobaczycie.
Po zjedzeniu posiłku regeneracyjnego pojechałysmy do hotelu. Jest wieczór, odpoczywamy po stresie ostatnich dni. Dziękujemy Wam za słowa otuchy. Wasze komentarze i maile kazały nam walczyć i się nie poddawać. Czytajcie dalej o naszych przygodach, oby już teraz tylko fajnych! uściski!.  

poniedziałek, 13 lutego 2012

Kuala Lumpur czekanie

nadal Kuala Lumpur - 14 luty
Już prawie miesiąc w podróży. Jestesmy w Kuala Lumpur dłużej niż planowałyśmy. Czekam na nową wizę do Indii. Nie będę Wam tego opisywać dopóki to trwa. Muszę uzbroić się w cierpliwość, azjatycką cierpliwość. Szkoła życia. Przeżywałam to już po pobycie w Chinach, teraz ponownie.
Holenderski, tymczasowy paszport dostałam w ciągu godziny. Najważniejsze, że jesteśmy zdrowe i przed nami Indie i Nepal.
Dzisiaj Walentynki. Mieszkamy w komercyjnej części miasta, same plaze i knajpki. Już od wczoraj panuje walentynkowy szał. Nie mam żadnego stosunku do tego święta. Dla mnie Walentynki są codziennie.
Pozdrawiam Was z ...Kuala Lumpur. Ja chcę stąd już wyjechać!!

niedziela, 12 lutego 2012

Kuala Lumpur postój

11 luty miał być naszym ostatnim dniem w Malezji. Indie na nas czekają i ... muszą jeszcze poczekać. Wczoraj ukradli mi plecaczek z paszportem, kartami bankowymi, aparatem fotograficznym, komórką ...dalej juz nie wymieniam. Przykre, nawet bardzo. Miałam paszport w kieszeni nawet na kajaku, pilnowałam go tak jak Natalii. Sekunda nieuwagi. W eleganckim centrum, w prawie pustej restauracji, 7 m od stojacego na warcie ochraniarza, gdy jadłam z Natalią zupe połozyłam mój plecaczek obok siebie. Ktoś go w sekundzie sciagnal. Ochrona pokazywala nam film z kamery. Bylo widac reke zlodzieja, ale sylwetke zaslonil slup z reklama. To byl zawodowiec, albo nawet zorganizowana grupa. Byla sobota. Poszlysmy do ambasady holenderskiej. Zamknieta do poniedzialku.

Spędziłysmy kilka godzin na policji. Bardzo mili i uprzejmi. Pani policjantka, gdy powiedzialam jej, ze zabrali mi wszystko i pokazalam na puste kieszeni powiedziala: ma pani córkę. 
Tak, to jest najwazniejsze! Jestesmy zdrowe, jestem z moja ukochana coreczka, mamy siebie. Nie damy sie! Ale jest przykro...

Kuala Lumpur nie zachwyciło mnie. Nie lubie wielkich miast. Za dużo tej komercji! A wszyscy wokół zachwycają sie tym miastem. Może to miasto mnie zatrzymało, abym spojrzała na nie innym wzrokiem? Poznała jego mieszkanców, nie tylko wielkomiejski tłum?

Rzeczywiście, życzliwość policji, solidaryzujaca sie z nami obsługa hotelu, pani w liniach lotniczych....zobaczymy jak będzie jutro rano w ambasadzie. Musze miec nowy paszport i ... wize do Indii. Na te chyba poczekamy. To najtrudniejsza sprawa. W paszporcie miałam wbita wizę, nie wimy jaka procedure tutaj zastosuja Hindusi. Wole na razie nie mysleć. Wieczorem, za dopłata udało nam sie zmienic lot z niedzieli na czwartek. Oby tylko wszystko zdążyć załatwic!

12 luty - zamiast Indii nadal Kuala Lumpur. Noc spędziłysmy w innym hostelu, ale po sąsiedzku. Załatwił nam to nasz gospodarz. Teraz wróciłysmy do starego miejsca.  Ale nie bierzemy juz dwójki. Pokoje sa małe, a domotori z pietrowymi łózkami ma okna, szafy i poznać można fajnych  współlokatorów. Dzisiaj spimy w pokoju z Indonezyjka z telewizji z Jakarty. Napisalam juz o niej artykul do kwartalnika. Fanka piłkarzy Liverpoolu. Dzisiaj spotkała się z Ditmarem Hamannem, ma od niego książkę z dedykacją. Ulubionym jej bramkarzem jest oczywiście były bramkarz Liverpoolu Jerzy Dudek. Fajnie pogadałysmy dzisiaj. Przynajmniej nie myślałam o wczorajszym wydarzeniu.

Byłysmy tez dzisiaj na mszy po angielsku w kosciele Baptystów. Było bardzo miło, ciekawa ceremonia, kazanie, zespół muzyczny. Sala jak w teatrze, z balkonem i miękimi siedzeniami kinowymi. Bardzo mile nas powitano, bylysmy jedynymi "turystkami". Ten pobyt u Baptystow dobrze nam zrobil. Zobaczylysmy inne oblicze miasta, duzo młodych, fajnych ludzi. Milo i bezpiecznie. Przyjaznie.

Jest 17.00, pada deszcz. Wczoraj tez padało wieczorem. Nam to nie przeszkadza, odswiezy sie trochę. Cały czas jest tutaj powyzej 30 stopni. W pomieszczeniach wszędzie klimatyzacja. Siedzimy w hotelu na kanapach, ogladamy filmy na HBO. Jutro o 8.00 chcemy byc w ambasadzie. Natalia sprawdza jak tam szybko dotrzec. Ostatnio szłysmy pieszo. Daleko....Trzymajcie za mnie kciuki!

P.S. Na szczęście Natalia ma aparat fotograficzny więc będą relacje zdjęciowe. Wczoraj nie robiłysmy zdjęć. Bez tego zapamietamy go doładnie.

czwartek, 9 lutego 2012

z Vientiane do Kuala Lumpur - Malezja

Vientiane - Laos
5 luty – wstałam zdrowa i pelna energii. Teraz Natalie dopadla jakas slabosc zoladkowa. Planowana z Wlochami 30 km wycieczka rowerowa do wodospadu zostala przez nas skrocona do najblizszej groty i laguny. Nie myslcie, ze nalezala do latwych. Ponad 30 stopniowy upal nie odpuszcza. Ale nie dajemy sie, okulary sloneczne, kapelusze i w droge. Oczywiscie pojechalysmy za daleko, ale w koncu trafilysmy do zielonej oazy – bilety po 20 kip. Po przywiazaniu rowerow do jakiejs palmy stromymi schodami wdrapalysmy sie do starej groty. Bylysmy w niej same, tylko jakis starszy Anglik od czasu do czasu nas mijal. Grota jak grota, ale jakie widoki z tarasu przy grocie! Najwiecej radosci sprawila nam kapiel w strumieniu wyplywajacym spod groty. Krystaliczna woda, ponad 20 stopni, cudownie! Natalia plywala w podkoszulku, bo miejscowi kapia sie w ciuchach, a troche ich tam bylo. Tez sie popluskalam, super! Wsiadamy orzezwione na rowery. Po stu metrach nie ma na nas kropli wody. Wszystko wyparowalo!

Po powrocie do hotelu rutyna, mala przepierka, prysznic, odebranie maili (chyba wszyscy o mnie zapomnieli bo poczta pusta) i wyprawa na obiad. Dzisiaj jemy cos „zdrowego”. Frytki?  W miescie spotykamy naszych Wlochow, mieszkaja blisko – Ricardo i dwie dziewczyny. Wymieniamy sie wrazeniami z Vang Vieng i idziemy dalej. Slysymy muzyke za naszym hotelem. Docieramy na plac, gdzie byl kiedys pas startowy dla samolotow, w centrum miasteczka. Trafamy na wesele. Imponujace! Okazaly namiot ze stolikamy dla chyba 1000 gosci, estrada, weselne dekoracje. Wrocilysmy tutaj wieczorem, zeby podgladnac jak sie impreza juz rozwinie. Rozwijala sie dlugo, byly przemowienia i nie doczekalysmy do gorzko, gorzko. Ale fajnie bylo byc „gosciem” na laotanskim weselu.

6 luty – dzisiaj wybralysmy sie na kajaki. Za 80.000 kip za osobe, wzielysmy udzial  w 10 km splywie kajakowym. Odebrano nas Tuk Tukiem sprzed hotelu. Po drodze zbierano reszte ekipy, w sumie : my, para dunsko-kambodzanska i 4 Szwedow. Towarzyszylo nam 2 przewodnikow. Najwiekszym przezyciem byl dojazd Tuk Tukiem nad gorna rzeke. Kierowca grzal chyba 100 km na godzine pelnym ludzi Tuk Tukiem z 6-cioma kajakami na dachu. Po piachu, kamieniach, trawie! Co za ulga gdy wsiedlismy do kajaku! Splyw byl cudowny. Wsrod wysokich gor, czysta woda, zadnych ludzi. Tak pierwsza polowa. Potem dotarlsmy do miejsca gdzie zaczynal sie slynny Tubing, czyli splyw na oponach samochodowych wsrod rzecznych barow. Klientow sciagalo sie z wody rzucajac butelke na linie. Sprytne i jednoznaczne. Wszedzie glosna muzyka i tlumy mlodych ludzi. Zatrzymalismy sie w jednym z barow. Szwedzi skorzystali ze skokow z liny do wody i giganycznej betonowej zjezdzalni. Bylo ciekawie i ....glosno. Po kilkunastu minutach ruszylismy dalej. Trwalo to wszystko jakies 3 godziny. Po wyladowaniu na brzegu wykapalysmy sie w rzece i poszlysmy na polwysep do fajnej knajpki cos zjesc. Zupa pomidorowa!!!!!!! Marzenie, mniam, mniam.           

7 luty – jedziemy do Vientian, stolicy Laosu skad za kilka dni polecimy dalej samolotem do Kuala Lumpur. Graeme – Kanadyjczyk jedzie z nami. Spod hotelu zabiera nas Tuk Tuk. Na dworcu czeka maly autobus. Kaza nam wsiadac, sek tylko w tym, ze autobus jest juz pelen ludzi. Nieszkodzi, rozloza miedzy siedzeniami dostawki. Laduja nasze plecaki na kupe bagazy na dachu. Kaza wsiadac. Grupa Wlochow, ktora z nami czeka buntuje sie. Korzystamy z tego, bo podstawiaja dodatkowy busik specjalnie dla nas. Zadamy zwrotu bagazy, jedziemy z Wlochami. Dobra decyzja. Nasz busik jest super. Klimatyzacja, klka wolnych jeszcze miejsc. Jedziemy!. Tym razem mielismy po drodze tylko godzine serpentyn. Droga spokojna, aczkolwiek dziurowata. Po kilku godzinach ladujemy w stolicy Laosu. Przestrzegano nas przed pobytem w miescie, jak wiecie, towarzysza nam przez caly czas ponad 30 stopniowe upaly. Na szczescie, nasz hotel znajduje sie przy bulwarze przyrzecznym. Ten bulwar, ktory w ciagu dnia jest patelnia, a wyschnieta rzeka plynie daleko od brzegu ktory jest jedna wielka pustynia, wieczorem tetni koorowym zyciem. Od 17.00 wyrastaja tutaj stragany, a bulwar zapelnia sie ludzmi. Jogging, deskorolki, aerobik i spokojni spacerowicze. Wszyscy przychodza tutaj ogladac zachod slonca. Trwa on bardzo krotko i jest przecudny. Potem robi sie szybko ciemno i mozna wpatrywac sie w nadrzeczne latarnie wyobrazajac sobie, ze siedzimy nad brzegiem wody, a bulwar przypomina nam Scheveningen i nadmorskie deptaki. Jest fantastycznie. Po drugiej stronie rzeki rozciaga sie Tajlandia. Wspaniale oswietlone domy na wysokim brzegu stwarzaja dodatkowy urok. Jutro wrocimy tutaj na pewno.

8 luty – spacer na morning market i wizyta w Coop Rehabilitation Centre. Rano wybralysmy sie z mapa w piesza wycieczke po miescie. Zar z nieba, ale wytrzymamy. Nie mamy wyboru, dzisiaj jestesmy tutaj ostatni dzien. Trafiamy bezblednie na wielki targ i ogromne centrum malych boksow handlowych. Zostajemy tutaj krotko, takie sobie.  Po godzinie docieramy do centrum Coop. To miejsce, a przede wszystkim opowiadana tam historia i obejrzane filmy robia na nas ogromne wrazenie. Uwolnic Laos od bomb. Nadal gina tutaj ludzie, zwlaszcza farmerzy i dzieci. Na Laos zrzucono ponad 500 milionow bomb. Najbardziej zbombardowany kraj na swiecie. Za co? Za zle polozenie geograficzne. Miedzy Wietnamem, Kambodza i Tajlandia. Gdy tam byla wojna, bomby spadaly na Laos. Te historie jeszcze opisze, malo o tym sie  mowi.  Na tym teraz zakoncze. Czekamy na zachod slonca.
zdjecia:
9 Air Asia – lecimy do Kuala Lumpur. Zegnamy Laos. Bardzo sie tutaj dobrze czulysmy. Biedny, ale ladny kraj, szczerzy, przemili Laotanczycy i wielka dbalosc o czystosc. Dbaja o swoje otoczenie jak tylko potrafia. A warunki ich nie rozpuszczaja.

Lot nie byl najgorszy. A ladowanie – majstersztyk! Samolot siadl jak motylek, nie czulismy nawet hamowania. Pilot mistrzem ladowania!!!!  Gorzej z lotniskiem. Inny swiat. Zar, zar i zar. Klimatyzacja taka sobie. Wyladowalismy na lotnisku krajowym, moze na miedzynarodowym jest inaczej. Ale organizacja jest ok. Z budek z biletami krzycza do nas wiec idziemy kupic bilet na autobus do centrum. Wskazuja nam kierunek, idziemy. Jedziemy wielkim zoltym autobusem, jest ok. Wyjezdzamy na autostrade. Wzdluz drogi przecudne palmy, zielona trawa, bardziej soczysta roslinnosc. Ale to nic. Autostrada! Tutaj powinny sie odbywac mistrzostwa swiata. Co za Ameryka! Po godzinie wjezdzamy do aglomeracji. Wiezowce, wspaniale domy, nadziemna szybka kolej (ktora dalej pojedziemy do hotelu), po prostu Hong Kong albo Nowy York. No, w wydaniu azjatyckim. Z autobusu przesiadamy sie na kolejke. Stad 5 przystankow i wysiadamy w jakims super centrum handlowo-uslugowym. Wielkie plazy, mnostwo knajp i przy samym skrzyzowaniu wielki Mc Donald. Nasz hotel Paradiso to nastepne drzwi! Co za przypadek, Natalia marzyla o cheesbugerze, ale nie zeby az tak blisko! Nasz hotelik jest nie do opisania. To waskie (jak w Holandii), strome schody, a od pierwszego pietra pierwsze pokoiki (jak na godziny), recepcja i malenki tarasik gdzie podaja sniadanie. Wszedzie upal, ratuje nas klimatyzacja. Ale nie wszedzie jest. Na ulicy jak w saunie!
Wybralysmy sie na zwiedzanie miasta. Poszlysmy w strone blizniaczych wiez, slynnych Petronas Towers. Jestesmy pod wrazeniem - takich wiezowcow, wielkich centrow handlowych i przeroznych knajp nie spodziewalysmy sie tutaj zobaczyc. Nie szukalam tutaj Ameryki, no ale co zrobic, jest. Ogladam przechodniow, chce nauczyc sie rozpoznawac Malezyjczykow w tym roznorodnym tlumie. Troche jakby Hindusi, albo Tajlandczycy? Nie wiem, bardzo rozne twarze i kolor skory. 
Nie lubie byc w miescie, tesknie do prowincji. Pocieszam sie tylko, ze jestesmy tutaj tylko przejazdem. 
W drodze do hotelu zlapal nas deszcz i to calkiem spory. Bylo juz ciemno, szybko przebiegamy przez skrzyzowanie i nagle staje....Staszek? Na srodku przejscia dla pieszych spotykam dawno nie widzianego przyjaciela z Niemiec.  Ostatnio widzielismy sie w Holandii na jakiejs imprezie Sceny Polskiej chyba kilkanascie lat temu. Staszek Wenglorz, muzyk, wydawca tygodnika Info@Tips, wspanialy kolega. "Staszku..."Nie widze Ciebie w swych marzeniach" (to przeboj Staszka) - dre sie na ulicy. Co za spotkanie!"  Staszek prowadzi nas dalej, tam  czeka jego zona. "Ale niespodzianka"! Gadamy jeden przez drugiego, stoimy godzine na srodku Plazy i nie mozemy sie nagadac. Podchodzi do nas kobieta z dziewczyna. "Polacy? A skad? - my z Holandii, Niemiec, a pani? Ja z Australii."
Kuala Lumpur - stolica Malezji - dla nas niby drugi koniec swiata, a jednak. Musimy sie rozstac, Staszek i Mirka rano odlatuja, umawiamy sie na odwiedziny po powrocie do domow. Przed naszym hotelem zamieszanie. Kreca jakis film! Kamery, aktorzy .....AKCJA! Ni stad ni zowad obok nas przelatuje calkiem potezny szczur. Ktos tam zapiszczal, ale zdziwienia nie wywolal. I nie byl to szczur z filmu, raczej normalny mieszkaniec tego miasta.

10 luty - po skromnym, ale smacznym sniadaniu wyruszamy znow na zwiedzanie miasta. Poruszamy sie juz zupelnie sprawnie nadziemnym metrem. Przy okazji zwiedzamy ogladajac miasto z okien wagonu. Dotarlysmy dzisiaj do sporego parku. Jakims cudem zupelnie brak ludzi. Przez kilka godzin spotkalysmy moze 20 osob. Ale komu sie chce chodzic w taki upal. W sklepach jest chociaz klimatyzacja, a w parku...jakas szaro-zielona rzeczka.....palmy i...palmy.....upal!!! Ale jestesmy dumne, przeszlysmy spora czesc miasta, duzo zwiedzilysmy. Jutro ostatni dzien w Kuala Lumpur. Czekaja na nas Indie!!!  

zdjecia:


       

niedziela, 5 lutego 2012

Vang Vieng w Laosie

Niedziela 5 luty. Jeszcze dwie noce w Vang Vieng. Potem stolica Laosu i samolot do Malezji. Pisalam, ze dopadla mnie jakas niestrawnosc zoladkowa. Wczoraj prawie caly dzien przelezalam w lozku. Na cale szczescie mamy ogromne okno z widokiem na gory i aircondition w pokoju wiec nie spieszylo mi sie do wyjscia na 30 stopniowy upal. W poludnie bylysmy kilka godzin w miescie gdzie roi sie od barow i mlodych turystow odzianych w szorty, a dziewczeta w sukienki plazowe. Zwiedzilysmy tez szalasy i bary nad woda, puste o tej porze, ale wyobraznie mamy.
Glowna atrakcja tego miasteczka jest Tubing czyli splyw rzeka w czyms co przypomina opony samochodowe. Przy brzegach mnostwo barow, do ktorych doplywasz aby "sie upic". To taki szpan. Nie brakuje wypadkow i glupich wybrykow. Ale jest to atrakcja przyciagajaca tutaj mlodziez. Spokojniejsi turysci wybieraja kajaki. My tez chcemy sie jutro wybrac na krotki splyw kajakiem, zeby zobaczyc jak to wszystko wyglada z wody.
Dzisiaj poczulam sie juz dobrze, ale Natalia troche zachorowala. Miala jechac ze znajomymi rowerami do grot oddalonych 15 km od miasta wiec 30 km w sumie. Ze wzgldu na zle samopoczucie, postanowilysmy zrobic sobie krotsza wycieczke rowerami. Pojechalysmy do najblizszej groty u podnoza ktorej moglysmy sie kapac w krystalicznej wodzie wyplywajacej z podziemnego zrodla. Laotanczycy kapali sie w rzeczach. Wiec zostawilysmy na sobie tez bluzki. Ale i tak bylo cudnie. Jest dopiero 18.30 a juz jest ciemno. Tak tutaj jest, zachodzi slonce i zapada noc. Musimy isc zalatwiac kajak na jutro.
Zdjecia :   

piątek, 3 lutego 2012

z Luang Prabang do Vang Vieng

Jest 4 luty. Od wczoraj jestesmy w Vangvien. Mamy jednego laptopa. Natalia dba o oprawe zdjeciowa naszej podrozy i pisze swojego bloga. Ponadto planuje trase i zalatwia mnostwo rzeczy przez komputer. Stad ta przerwa. No i moja choroba. Od kilku dni cos mnie mdlilo. Czulam sie jakbym miala goraczke. Na szczescie powoli mija. Chyba zjadlam cos zbyt laotanskiego. Nie moge myslec nawet o jedzeniu. Mam tylko apetyt na serek topiony w okraglym pudelku. Kosztuje tutaj majatek: 2 uero. Jest drozszy niz w Europie. Ale to jedyny dostepny tutaj nabial. Poza jajkami i "mlekiem".
Wracam do wydarzen z ostatnich dni:
Luang Prabang 1 luty. Chociaz jestesmy tutaj juz kilka dni stale jest cos do zwiedzania. Dzisiaj postanowilysmy zwiedzic miasteczko po drugiej stronie rzeki. Po przejsciu przez duzy most trafilysmy do hotelu o nazwie Dream Hostel. Przecudny ogrod, trawa wystrzyzona jak na polu golfowym, basen, po prostu Sen. Osluga chwali ze maja dla klientow darmowe rowery, sniadanie w cenie noclegu, gratisowy dowoz do miasta itd. Pokoj dwuosobowy kosztuje ok.120-150 (myslalysmy ze tysiecy kip, my placimy za nasz 100.000 kip). Dziwimy sie ze tak tanio, wyjasniaja ze to promocja ba dzialaja dopiero 3 miesiace. Po powrocie do hostelu sprawdzilysmy na internecie. Cyfry sie zgadzaja, tylko ze oni licza ... w dolarach!  Ok i tak nie znalezlibysmy tutaj fajnego towarzystwa.
Idziemy dalej i natrafiamy na reklamowana knajpke przy bambusowym mostku. Kladziemy sie na materacach, Natalia zamawia cole, ja Mochito (rum mieta, woda sodowa, lod). Mama, jest dopiero 11.00! No i co, jak nie maja herbaty mietowej to co mam pic?
Wdajemy sie w rozmowe z kelnerem. Wiekszosc z obslugi hotelowej i restauracyjnej to studenci. Ten akurat po 3 latach studiowania angielskiego chce wybrac architekture. Pytamy o poziom wody w Mekkongu w porze deszczowej, bo knajpa prawie wisi nad rzeka. Opowiedzial nam, ze w 2008 roku Chiny, manipulujac cos przy swojej tamie na Mekkongu zalali miasto Luang Prabang, a knajpka znalazla sie pod woda. I nawet...nie przeprosili Laotanczykow. Nie mowiac o odszkodowaniu.
Chcemy wracac na nasz brzeg przez bambusowy mostek. Przejscie 5.000 kip. Dziekujemy! Schodzimy nad wode. Turysci zorganizowali sobie tutaj dzikka plaze, nawet kapia sie w Mekkongu. Natalia zamacza tylko nogi. Wracamy do miasta i pozyczamy rowery za 1 euro za sztuke. Jedziemy do portu wzdluz Mekkongu. Im blizej nabrzeza tym bardziej wypasione hotele i knajpy. I turysci z Niemiec, Australii, Francji. Srednia wieku: wysoka emerytura.
Po pol godzinie jazdy rowerami trafiamy na lokalny rynek Phosy Market. W lodowkach przechowuja piwo i cole, a mieso lezy na sloncu "zachecajac" do kupna. Czy my to pozniej jemy w restauracjach?
Wracamy zmeczone do hostelu, ale zadowolone z "zalicznia" miasta. Mozemy juz stad wyjezdzac. Jeszcze tylko zaliczymy jutro wodospad.
Wodostap Kuang Si - 2 luty. Jedziemy z grupa znajomych: Australijczycy, Kanadyjka , Niemiec nad wodospad. Dzien wczesniej umowilismy sie na starym miescie. Kupujemy kanapi na droge i pol godziny targujemy sie z Tuk Tukami o cene. W koncu sie dogadujemy i jedziemy. Prawie godzina jazdy. Na miejscu mamy dwie godziny i wracamy, inaczej placimy podwojnie. Nasz Tuk Tuk czeka. Za wstep do Parku Narodowego placimy po 2 euro. Atrakcje: czarne niedzwiedzie i wodospad. W nizszej partii dwa kapieliska, dalej zakaz wchodzenia do wody. Idziemy na szczyt, ale rezygnujemy. Za dlugo. Wolimy wrocic sie i skorzystac z kapieli. Spotykamy grupe znajomych Holendrow. Jeden wyskakuje z wody z wrzaskiem, jakas ryba musnela mu noge. Czuje, ze cos siada na mojej stopie. Dziekuje, juz wychodze z wody! Lalunia pluska sie pod samym wodospadem. Jest cudownie.
Musimy wracac. Ta sama droga, powrot do miasteczka. Mam mieszane odczucia. Troche mnie to wszystko rozczaowalo. Wodospad w Tajlandii przy ktorym spalismy bardziej mi sie podobal. Mniej komercyjny. Wieczorem pakujemy sie do dlszej podrozy.
W drodze do Vangvieng - 3 luty. Bardzo balam sie tej podrozy. Wszyscy narzekaja. Dluga podroz, serpentynami przez 6 godzin. Jak autobus zlapie pane to przedluza sie do 12 godzin. Po drodze wypadki, ale to raczej w porze deszczow. Nasz recepcjonista cieszy sie, ze bedziemy mialy dobra podroz. Zalatwil nam mini busa, kierowca jest jego przyjacielem. Wsiadamy. W srodku juz jakas parka backpekersow i "narzeczona" kierowcy- mijscowy Lady Boy.
Z nami jedzie Graem z Kanady. Po drodze dosiadaj miejscowi wiesniacy. Robi sie wesolo i coraz ciasniej. Nasze plecaki wedruja na dachu. Jeszcze dwie miejscowe dziewczeta z workami czegos tam na kolanach. I tak 6 godzin. Zakrety co 50 m. Przec cala droge! Przepascie, dziurawa droga, ludzie, co za jazda! Karuzela, a nikt nie rzyga!  Najmniej jest mi do smiechu. Od wczoraj niczego nie jem mam mdlosci i czeste chodenie do wc. Natalia naszpikowala mnie pastylkami. Musze wytrzymac przez 6 godzin z jedna przerwa na "lunch" na przydroznym markiecie. Co za syf! I do tego pojawia sie nagle mgla. Niczego nie widac. A mnie jest tak niedobrze...
Wreszcie docieramy na miejsce. W hostelu dja nam obskurny pokoj za 4 euro. Tylko dwa twarde lozka i brak internetu. Idziemy obok. Sa miejsca! Pokoj z tarasem, wielkie okna z widokiem na gory, TV, wielka lazienka z nowoczesnym prysznicem aircondition, toaletka z lustrem i ... wygodne czysciutkie lozeczko. Padam. Nie wstaje do jutra. Lalunia poszla w poszukiwaniu jakiegos jedzenia. Wraca z noodlami i bulka. Wypijam cole i zasypiam. Musze wstac zdrowa. Wieczorem pada deszcz! W porze suchej. No, ale jestesmy w gorach, tutaj pogod zmienna jest. A ja sie ciesze, ze pokropilo. Moze od tych upalow jest mi niedobrze? Zostaniemy tutaj kilka dni. Pozdrawiam Was, bede pisac.

Zdjecia:
https://picasaweb.google.com/nataliaschroten/February32012?authkey=Gv1sRgCLqLyMS1t8uKXw#

  

wtorek, 31 stycznia 2012

Luang Prabang

31 stycznia. Jestesmy nadal w Luang Prabang. Zbieramy sily na dalsza podroz. Czujemy sie jak na letnich wakacjach. W miasteczku sporo turystow, krotkie spodenki, klapki. Nikt sie nie spieszy.
Dzisiaj zwiedzalysmy kolejne dzielnice. Doszlysmy do przystani nad Mekkongiem dokad przed kilku dniami przyplynela nasza lodz. Trafilysmy do biura podrozy wspolpracujacego z Holandia. Na stole albumy z Delft, przewodniki, plakaty. Operator biura byl zachwycony nasza wizyta. Ok, wrocimy tutaj zarezrwowac bilety na autobus na dalsza trase.
Idziemy na stare miasto gdzie noca odbywa sie targ. Chcemy zobaczyc jak wyglada to miejsce za dnia. Zupelnie nie do poznania, normalna ulica. Wieczorem zamykana dla ruchu zamienia sie w kolorowy jarmark. Na jednej z bocznych uliczek od zmierzchu czynne sa stragany z zywnoscia.  Kazdy ze straganow to taki szwedzki stol. Dostajesz talerz i nakladasz sobie co chcesz. Podajesz pani, a ona podgrzewa to wszystko na woku. Za jedyne 1 euro!
Wczoraj spotkalysmy tam sympatycznego Francuza mieszkajacego w Chinach. Uczy w Guanzou  francuskiego. Dzisiaj przed naszym hotelem zagadal nas Wietnamczyk z Francji, szukal drogi nad rzeke. Nasz hotel jest polozony tuz nad skarpa, ale nie mozna dojsc do wody, trzeba troche obejsc. Francuski Wietnamczyk o imieniu David na pozegnanie powiedzial nam: "dziekuje"! Hm... musimy uwazac jak rozmawiamy na ulicy po polsku, zeby czegos glupiego nie palnac.
Jest juz wieczor, obok naszego hotelu jest prywatna szkola jezykowa. Wlasnie skonczyli kurs angielskiego i sie zegnaja, halasuja, ale juz w swoim jezyku. Tutaj nie ma szyb w oknach, sa tylko siatki przeciw dranskim komarom. Wszystko slychac. Dobrze, ze nie mieszkamy w centrum, pewnie bez zatyczek na uszy nie da sie spac.
Jutro planujemy wczesnie wstac, aby o 5.30 zobaczyc poranna procesje mnichow. Wychodza na glowna ulice, a laotanczycy przynosza im dary. Trwa to tylko godzine. Nie mozemy zaspac!
Nie mozna robic zdjec. Musimy uszanowac tutejsze zwyczaje. Do jutra!

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Chiang Khong czy Xuay Xai?

26 stycznia. Porannym autobusem wyruszamy w kierunku granicy. Na miejscu zdecydujemy czy spimy jeszcze w Tajlandii czy juz w Laosie. Musimy kupic wize za 35 $  i …czekac`az nas wpuszcza.. Granica, jak kiedys, w Swiecku.  Na szczescie poszlo gladko. Nocujemy jednak w Xuay Xai  po stronie laotanskiej skad rano odplywa slow boat w kierunku Luang Braband, naszego docelowego miejsca w Laosie.  Zatrzymujemy sie na nocleg w Friendschip Guesthouse z rewelacyjnym tarasem na dachu. Malo gosci, ale ekipa super: Wloch, Niemiec, Kanadyjczyk, Stany Zjednoczone, Francja I my. Panowie piwko, my skromnie wode … na razie, podziwiamy zachod slonca nad Mekkongiem I wspolne wyjscie na obiad. W knajpie kolejni backpackersi . Kolejne narodowosci. Jest nawet Chinczyk, ktory zakochal sie w mojej Natalii! Chcial mnie przekupic drinkami! Zenic sie chcial! Na szczescie, mielismy mocna obstawe z naszego tarasu I Chinczyk skapitulowal.
O 24.00 ekipa pod wodza Natalii zjawila sie na tarasie gdzie prowadzilam z Kanadyjczykiem I Francuzem rozmowy o gwiazdach na niebie I urzadzili mi urodziny. Na szczescie zaopatrzylam sie wczesniej w whisky za 2 euro, a kazdy cos tam przyniosl ze soba. Urodzinowe przyjecie przebieglo spokojnie.
27 stycznia o 9.00 meldujemy sie na przystani. Slow boat ma odplynac o 11.00. Odplywa o …13.00. Dlaczego? Nikt nie wie, ale tez nie pytamy, bo to niczego nie zmieni. Ruszylismy. Trudno opisac te podroz, widoki przecudne! Troche ciasno na lodzi bo podstawili jakas mniejsza lajbe. Bylo nas okolo setki. Kilka razy podplywalismy do brzegu wysadzajac miejscowych. Znikali potem gdzies w dzungli, wiosek nie bylo z brzegu widac. Mekkong w suchej porze jest bardzo plytka, mnostwo skal i kamieni. Poniewaz wyjechalismy z opoznieniem troche balismy sie czy zdazymy przed zmrokiem doplynac. I martwilismy sie slusznie, bo doplynelismy po ciemku. Nasze bagaze byly pod pokladem wiec musielismy czekac az wszyscy wyjda z lodzi na lad i otworza podloge! Po ciemku! Na szczescie nasz Kanadyjczyk mial latarke wiec swiecilismy obsludze lodzi. Cyrk! Natalii plecak byl ostatni! Na szczescie Natalia pobiegla przodem z Wlochem szukac noclegu a ja z Graeme (Kanada) targalam nasze i ich plecaki na brzeg. Trwalo to dosyc dlugo, ale przezylismy!

Jestesmy w  Pakbeng. Tutaj nocujemy, jutro dalej kolejne 6 godzin slow boat w kierunku Luang Braband, dzisiaj przerwa w podrozy. Nie mozna noca plywac po rzece. Nie jestesmy jedyna lodzia,a na dodatek ostatnia. Wszystkie noclegi zajete! Dobrze, ze Natalia i Ricardo (Wloch) poszli szukac czegos wczesniej. Znalezli bardziej niz skromne dwa pokoiki za 6 euro za pokoj. Nie bede opisywac warunkow, ale wiecej jak 1 euro nie powinni brac! Ale to tylko spanie. Rano plyniemy dalej. Odbilismy sobie kolacja. W laotanskiej restauracji w ktorej pod telewizorem spalo dziecko, a dziadek siedzial na srodku I chyba rozplatywal jakies sieci, najedlismy sie po uszy kielbasy, boczku I kury wprost z ulicznego rusztu. Czlowiej jednak musi zjesc te swoja porcje miesa tygodniowo. Rybek z Mekkongu raczej nie ruszamy. W miskach jak do prania dostalismy smaczne,  warzywne zupy I objedzeni udalismy sie na spoczynek.  Jutro plyniemy dalej.
28 stycznia - dzisiaj tylko godzina opoznienia I cudowna lajba. Zajmujemy miejsce na poczatku, smiejemy sie ze to pierwsza klasa. Zobaczycie na zdjeciach. Rzeczywiscie, miejsca najlepsze. Najwiecej widac I nie slychac motoru. Przyplywamy po 6 godzinach do celu: Luang Prabang. Tutaj spedzimy kilka dni. Ale najwazniejsze to znalezc tani i dobry nocleg. Lapiemy Tuk Tuk czyli tutejsza taksowke, taka otwarta przyczepka przyczepiona do motoru. Zbiera sie "nasza"ekipa: Ricardo, Greame, my i para starszych, przesympatycznych sasiadow z lodzi: Tajlandka i Anglik. Jedziemy troche poza centrum, zeby bylo spokojniej. Niestety, prawie wszystkie Guesthousy zajete. W koncu decydujemy sie na pokoj 5-cioosobowy, po 3 euro na lebka.

Zdjecia:
https://picasaweb.google.com/nataliaschroten/07UpToLaos?authkey=Gv1sRgCOnf0dWV-LKlJA#

Na drugi dzien zmieniamy lokum. Mamy pokoj dwuosobowy z TV (nie wiem po co, nikt tego nie wlacza, to troche obciach) z duza lazienka i bardzo wygodnymi lozkami. 10 euro za pokoj, do tego gratis kawa, herbata, banany! Jest dobrze!
Sniadanie zjadamy nad Mekkongiem w super miejscu zwanym Utopia. Na zdjeciach zobaczycie jak tam fajnie. Bardzo relaksujace miejsce, wszedzie poduszki i materace, niskie stoliki, fajna muzyczka, palmy itd. Wrocimy tutaj jeszcze. Ale trzeba tez cos pozwiedzac. Przechodzimy przez most na druga strone rzeki i zwiedzamy miasto "od zewnatrz". Natrafiamy na swimming pool w osrodku w ktorym domek kosztuje 70 euro za dzien, kapiel w basenie 4 euro. Greame zostaje, aby sie pomoczyc, a my idziemy dalej. Pod wieczor wchodzimy na gore ze swiatyniami. Mnichowie za wstep kasuja po 2 euro. Na gorze oczekiwanie na zachod slonca. Niestety, zachmurzone niebo (ale z tych chmur deszczu nie bedzie, jest pora sucha). Schodzimy juz po ciemku. Na nocnym targu trafiamy na uliczke gdzie za dostajesz do reki talerz i za 1 euro nakladasz co chesz. A jest tam prawie wszystko! PYSZOTA! Bedziemy tutaj jadac codziennie. 

Dzisiaj jest 30 stycznia, dokladnie dwa tygodnie gdy postawilysmy stopy na azjatyckim ladzie. Jeszcze tylko dwa miesiace. Po spokojnej nocy w czysciutkiej poscieli (w niektorych miejscach wolalysmy korzystac z wlasnych spiworow zanim nakrylysmy sie watpliwej czystosci przescieradlem), zjedzeniu ugotowanych dzien wczesniej jajkach i hotelowej kawce poszlismy pozyczyc rowery. Wybieralismy dosyc dlugo, kazdy rower pochodzil z innej wypozyczalni, ale w koncu wybralismy solidne pojazdy. Wpadlismy na pomysl, aby zrobic sobie wycieczke za miasto, do oddalonego o 7,5 km obozu sloni. Niby niedaleko, ale....  Zar z nieba, ponad 30 stopni, droga kreta i sporo pod gorke. W polowie buduja dopiero droge wiec jechalismy po piachu. Ale co tam, musielismy dac rade! Bylo meczace, ale jaka satysfakcja gdy dojechalismy do celu i ... szybko zawrocilismy. Nie chcielismy dosiadac tych sympatycznych wierzchowcow wiec nic nie widzielismy. Jeden slon pracowal nad rzeka, a reszta byla pewnie w trasie z turystami. Powrot do miasta okazal sie jeszcze trudniejszy bo bylo wiecej ...pod gorke. 
Szybka narada: jedziemy na basen! Ale nie na ten dla VIP-ow za 4 euro, jest ponoc jeszcze jeden za 2 euro. Po dlugich poszukiwaniach dotarlismy do ukrytego basenu naszych dzisiejszych marzen. Ludzie, co za rozkosz! Malenki basen, cudny barek, malo ludzi, cudna atmosfera i ...woda!!!!!! Spedzilismy tam kilka godzin. Wrocimy tutaj jeszcze, jutro ponoc ma byc jeszcze gorecej. Na razie cieszymy sie wieczornym chlodem i pewnie udamy sie na nocny targ aby poszalec za 1 euro i napelnic swoje brzuszki azjatyckimi lakociami. Zapraszam do obejrzenia zdjec (wkrotce!)