czwartek, 9 lutego 2012

z Vientiane do Kuala Lumpur - Malezja

Vientiane - Laos
5 luty – wstałam zdrowa i pelna energii. Teraz Natalie dopadla jakas slabosc zoladkowa. Planowana z Wlochami 30 km wycieczka rowerowa do wodospadu zostala przez nas skrocona do najblizszej groty i laguny. Nie myslcie, ze nalezala do latwych. Ponad 30 stopniowy upal nie odpuszcza. Ale nie dajemy sie, okulary sloneczne, kapelusze i w droge. Oczywiscie pojechalysmy za daleko, ale w koncu trafilysmy do zielonej oazy – bilety po 20 kip. Po przywiazaniu rowerow do jakiejs palmy stromymi schodami wdrapalysmy sie do starej groty. Bylysmy w niej same, tylko jakis starszy Anglik od czasu do czasu nas mijal. Grota jak grota, ale jakie widoki z tarasu przy grocie! Najwiecej radosci sprawila nam kapiel w strumieniu wyplywajacym spod groty. Krystaliczna woda, ponad 20 stopni, cudownie! Natalia plywala w podkoszulku, bo miejscowi kapia sie w ciuchach, a troche ich tam bylo. Tez sie popluskalam, super! Wsiadamy orzezwione na rowery. Po stu metrach nie ma na nas kropli wody. Wszystko wyparowalo!

Po powrocie do hotelu rutyna, mala przepierka, prysznic, odebranie maili (chyba wszyscy o mnie zapomnieli bo poczta pusta) i wyprawa na obiad. Dzisiaj jemy cos „zdrowego”. Frytki?  W miescie spotykamy naszych Wlochow, mieszkaja blisko – Ricardo i dwie dziewczyny. Wymieniamy sie wrazeniami z Vang Vieng i idziemy dalej. Slysymy muzyke za naszym hotelem. Docieramy na plac, gdzie byl kiedys pas startowy dla samolotow, w centrum miasteczka. Trafamy na wesele. Imponujace! Okazaly namiot ze stolikamy dla chyba 1000 gosci, estrada, weselne dekoracje. Wrocilysmy tutaj wieczorem, zeby podgladnac jak sie impreza juz rozwinie. Rozwijala sie dlugo, byly przemowienia i nie doczekalysmy do gorzko, gorzko. Ale fajnie bylo byc „gosciem” na laotanskim weselu.

6 luty – dzisiaj wybralysmy sie na kajaki. Za 80.000 kip za osobe, wzielysmy udzial  w 10 km splywie kajakowym. Odebrano nas Tuk Tukiem sprzed hotelu. Po drodze zbierano reszte ekipy, w sumie : my, para dunsko-kambodzanska i 4 Szwedow. Towarzyszylo nam 2 przewodnikow. Najwiekszym przezyciem byl dojazd Tuk Tukiem nad gorna rzeke. Kierowca grzal chyba 100 km na godzine pelnym ludzi Tuk Tukiem z 6-cioma kajakami na dachu. Po piachu, kamieniach, trawie! Co za ulga gdy wsiedlismy do kajaku! Splyw byl cudowny. Wsrod wysokich gor, czysta woda, zadnych ludzi. Tak pierwsza polowa. Potem dotarlsmy do miejsca gdzie zaczynal sie slynny Tubing, czyli splyw na oponach samochodowych wsrod rzecznych barow. Klientow sciagalo sie z wody rzucajac butelke na linie. Sprytne i jednoznaczne. Wszedzie glosna muzyka i tlumy mlodych ludzi. Zatrzymalismy sie w jednym z barow. Szwedzi skorzystali ze skokow z liny do wody i giganycznej betonowej zjezdzalni. Bylo ciekawie i ....glosno. Po kilkunastu minutach ruszylismy dalej. Trwalo to wszystko jakies 3 godziny. Po wyladowaniu na brzegu wykapalysmy sie w rzece i poszlysmy na polwysep do fajnej knajpki cos zjesc. Zupa pomidorowa!!!!!!! Marzenie, mniam, mniam.           

7 luty – jedziemy do Vientian, stolicy Laosu skad za kilka dni polecimy dalej samolotem do Kuala Lumpur. Graeme – Kanadyjczyk jedzie z nami. Spod hotelu zabiera nas Tuk Tuk. Na dworcu czeka maly autobus. Kaza nam wsiadac, sek tylko w tym, ze autobus jest juz pelen ludzi. Nieszkodzi, rozloza miedzy siedzeniami dostawki. Laduja nasze plecaki na kupe bagazy na dachu. Kaza wsiadac. Grupa Wlochow, ktora z nami czeka buntuje sie. Korzystamy z tego, bo podstawiaja dodatkowy busik specjalnie dla nas. Zadamy zwrotu bagazy, jedziemy z Wlochami. Dobra decyzja. Nasz busik jest super. Klimatyzacja, klka wolnych jeszcze miejsc. Jedziemy!. Tym razem mielismy po drodze tylko godzine serpentyn. Droga spokojna, aczkolwiek dziurowata. Po kilku godzinach ladujemy w stolicy Laosu. Przestrzegano nas przed pobytem w miescie, jak wiecie, towarzysza nam przez caly czas ponad 30 stopniowe upaly. Na szczescie, nasz hotel znajduje sie przy bulwarze przyrzecznym. Ten bulwar, ktory w ciagu dnia jest patelnia, a wyschnieta rzeka plynie daleko od brzegu ktory jest jedna wielka pustynia, wieczorem tetni koorowym zyciem. Od 17.00 wyrastaja tutaj stragany, a bulwar zapelnia sie ludzmi. Jogging, deskorolki, aerobik i spokojni spacerowicze. Wszyscy przychodza tutaj ogladac zachod slonca. Trwa on bardzo krotko i jest przecudny. Potem robi sie szybko ciemno i mozna wpatrywac sie w nadrzeczne latarnie wyobrazajac sobie, ze siedzimy nad brzegiem wody, a bulwar przypomina nam Scheveningen i nadmorskie deptaki. Jest fantastycznie. Po drugiej stronie rzeki rozciaga sie Tajlandia. Wspaniale oswietlone domy na wysokim brzegu stwarzaja dodatkowy urok. Jutro wrocimy tutaj na pewno.

8 luty – spacer na morning market i wizyta w Coop Rehabilitation Centre. Rano wybralysmy sie z mapa w piesza wycieczke po miescie. Zar z nieba, ale wytrzymamy. Nie mamy wyboru, dzisiaj jestesmy tutaj ostatni dzien. Trafiamy bezblednie na wielki targ i ogromne centrum malych boksow handlowych. Zostajemy tutaj krotko, takie sobie.  Po godzinie docieramy do centrum Coop. To miejsce, a przede wszystkim opowiadana tam historia i obejrzane filmy robia na nas ogromne wrazenie. Uwolnic Laos od bomb. Nadal gina tutaj ludzie, zwlaszcza farmerzy i dzieci. Na Laos zrzucono ponad 500 milionow bomb. Najbardziej zbombardowany kraj na swiecie. Za co? Za zle polozenie geograficzne. Miedzy Wietnamem, Kambodza i Tajlandia. Gdy tam byla wojna, bomby spadaly na Laos. Te historie jeszcze opisze, malo o tym sie  mowi.  Na tym teraz zakoncze. Czekamy na zachod slonca.
zdjecia:
9 Air Asia – lecimy do Kuala Lumpur. Zegnamy Laos. Bardzo sie tutaj dobrze czulysmy. Biedny, ale ladny kraj, szczerzy, przemili Laotanczycy i wielka dbalosc o czystosc. Dbaja o swoje otoczenie jak tylko potrafia. A warunki ich nie rozpuszczaja.

Lot nie byl najgorszy. A ladowanie – majstersztyk! Samolot siadl jak motylek, nie czulismy nawet hamowania. Pilot mistrzem ladowania!!!!  Gorzej z lotniskiem. Inny swiat. Zar, zar i zar. Klimatyzacja taka sobie. Wyladowalismy na lotnisku krajowym, moze na miedzynarodowym jest inaczej. Ale organizacja jest ok. Z budek z biletami krzycza do nas wiec idziemy kupic bilet na autobus do centrum. Wskazuja nam kierunek, idziemy. Jedziemy wielkim zoltym autobusem, jest ok. Wyjezdzamy na autostrade. Wzdluz drogi przecudne palmy, zielona trawa, bardziej soczysta roslinnosc. Ale to nic. Autostrada! Tutaj powinny sie odbywac mistrzostwa swiata. Co za Ameryka! Po godzinie wjezdzamy do aglomeracji. Wiezowce, wspaniale domy, nadziemna szybka kolej (ktora dalej pojedziemy do hotelu), po prostu Hong Kong albo Nowy York. No, w wydaniu azjatyckim. Z autobusu przesiadamy sie na kolejke. Stad 5 przystankow i wysiadamy w jakims super centrum handlowo-uslugowym. Wielkie plazy, mnostwo knajp i przy samym skrzyzowaniu wielki Mc Donald. Nasz hotel Paradiso to nastepne drzwi! Co za przypadek, Natalia marzyla o cheesbugerze, ale nie zeby az tak blisko! Nasz hotelik jest nie do opisania. To waskie (jak w Holandii), strome schody, a od pierwszego pietra pierwsze pokoiki (jak na godziny), recepcja i malenki tarasik gdzie podaja sniadanie. Wszedzie upal, ratuje nas klimatyzacja. Ale nie wszedzie jest. Na ulicy jak w saunie!
Wybralysmy sie na zwiedzanie miasta. Poszlysmy w strone blizniaczych wiez, slynnych Petronas Towers. Jestesmy pod wrazeniem - takich wiezowcow, wielkich centrow handlowych i przeroznych knajp nie spodziewalysmy sie tutaj zobaczyc. Nie szukalam tutaj Ameryki, no ale co zrobic, jest. Ogladam przechodniow, chce nauczyc sie rozpoznawac Malezyjczykow w tym roznorodnym tlumie. Troche jakby Hindusi, albo Tajlandczycy? Nie wiem, bardzo rozne twarze i kolor skory. 
Nie lubie byc w miescie, tesknie do prowincji. Pocieszam sie tylko, ze jestesmy tutaj tylko przejazdem. 
W drodze do hotelu zlapal nas deszcz i to calkiem spory. Bylo juz ciemno, szybko przebiegamy przez skrzyzowanie i nagle staje....Staszek? Na srodku przejscia dla pieszych spotykam dawno nie widzianego przyjaciela z Niemiec.  Ostatnio widzielismy sie w Holandii na jakiejs imprezie Sceny Polskiej chyba kilkanascie lat temu. Staszek Wenglorz, muzyk, wydawca tygodnika Info@Tips, wspanialy kolega. "Staszku..."Nie widze Ciebie w swych marzeniach" (to przeboj Staszka) - dre sie na ulicy. Co za spotkanie!"  Staszek prowadzi nas dalej, tam  czeka jego zona. "Ale niespodzianka"! Gadamy jeden przez drugiego, stoimy godzine na srodku Plazy i nie mozemy sie nagadac. Podchodzi do nas kobieta z dziewczyna. "Polacy? A skad? - my z Holandii, Niemiec, a pani? Ja z Australii."
Kuala Lumpur - stolica Malezji - dla nas niby drugi koniec swiata, a jednak. Musimy sie rozstac, Staszek i Mirka rano odlatuja, umawiamy sie na odwiedziny po powrocie do domow. Przed naszym hotelem zamieszanie. Kreca jakis film! Kamery, aktorzy .....AKCJA! Ni stad ni zowad obok nas przelatuje calkiem potezny szczur. Ktos tam zapiszczal, ale zdziwienia nie wywolal. I nie byl to szczur z filmu, raczej normalny mieszkaniec tego miasta.

10 luty - po skromnym, ale smacznym sniadaniu wyruszamy znow na zwiedzanie miasta. Poruszamy sie juz zupelnie sprawnie nadziemnym metrem. Przy okazji zwiedzamy ogladajac miasto z okien wagonu. Dotarlysmy dzisiaj do sporego parku. Jakims cudem zupelnie brak ludzi. Przez kilka godzin spotkalysmy moze 20 osob. Ale komu sie chce chodzic w taki upal. W sklepach jest chociaz klimatyzacja, a w parku...jakas szaro-zielona rzeczka.....palmy i...palmy.....upal!!! Ale jestesmy dumne, przeszlysmy spora czesc miasta, duzo zwiedzilysmy. Jutro ostatni dzien w Kuala Lumpur. Czekaja na nas Indie!!!  

zdjecia:


       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz