piątek, 3 lutego 2012

z Luang Prabang do Vang Vieng

Jest 4 luty. Od wczoraj jestesmy w Vangvien. Mamy jednego laptopa. Natalia dba o oprawe zdjeciowa naszej podrozy i pisze swojego bloga. Ponadto planuje trase i zalatwia mnostwo rzeczy przez komputer. Stad ta przerwa. No i moja choroba. Od kilku dni cos mnie mdlilo. Czulam sie jakbym miala goraczke. Na szczescie powoli mija. Chyba zjadlam cos zbyt laotanskiego. Nie moge myslec nawet o jedzeniu. Mam tylko apetyt na serek topiony w okraglym pudelku. Kosztuje tutaj majatek: 2 uero. Jest drozszy niz w Europie. Ale to jedyny dostepny tutaj nabial. Poza jajkami i "mlekiem".
Wracam do wydarzen z ostatnich dni:
Luang Prabang 1 luty. Chociaz jestesmy tutaj juz kilka dni stale jest cos do zwiedzania. Dzisiaj postanowilysmy zwiedzic miasteczko po drugiej stronie rzeki. Po przejsciu przez duzy most trafilysmy do hotelu o nazwie Dream Hostel. Przecudny ogrod, trawa wystrzyzona jak na polu golfowym, basen, po prostu Sen. Osluga chwali ze maja dla klientow darmowe rowery, sniadanie w cenie noclegu, gratisowy dowoz do miasta itd. Pokoj dwuosobowy kosztuje ok.120-150 (myslalysmy ze tysiecy kip, my placimy za nasz 100.000 kip). Dziwimy sie ze tak tanio, wyjasniaja ze to promocja ba dzialaja dopiero 3 miesiace. Po powrocie do hostelu sprawdzilysmy na internecie. Cyfry sie zgadzaja, tylko ze oni licza ... w dolarach!  Ok i tak nie znalezlibysmy tutaj fajnego towarzystwa.
Idziemy dalej i natrafiamy na reklamowana knajpke przy bambusowym mostku. Kladziemy sie na materacach, Natalia zamawia cole, ja Mochito (rum mieta, woda sodowa, lod). Mama, jest dopiero 11.00! No i co, jak nie maja herbaty mietowej to co mam pic?
Wdajemy sie w rozmowe z kelnerem. Wiekszosc z obslugi hotelowej i restauracyjnej to studenci. Ten akurat po 3 latach studiowania angielskiego chce wybrac architekture. Pytamy o poziom wody w Mekkongu w porze deszczowej, bo knajpa prawie wisi nad rzeka. Opowiedzial nam, ze w 2008 roku Chiny, manipulujac cos przy swojej tamie na Mekkongu zalali miasto Luang Prabang, a knajpka znalazla sie pod woda. I nawet...nie przeprosili Laotanczykow. Nie mowiac o odszkodowaniu.
Chcemy wracac na nasz brzeg przez bambusowy mostek. Przejscie 5.000 kip. Dziekujemy! Schodzimy nad wode. Turysci zorganizowali sobie tutaj dzikka plaze, nawet kapia sie w Mekkongu. Natalia zamacza tylko nogi. Wracamy do miasta i pozyczamy rowery za 1 euro za sztuke. Jedziemy do portu wzdluz Mekkongu. Im blizej nabrzeza tym bardziej wypasione hotele i knajpy. I turysci z Niemiec, Australii, Francji. Srednia wieku: wysoka emerytura.
Po pol godzinie jazdy rowerami trafiamy na lokalny rynek Phosy Market. W lodowkach przechowuja piwo i cole, a mieso lezy na sloncu "zachecajac" do kupna. Czy my to pozniej jemy w restauracjach?
Wracamy zmeczone do hostelu, ale zadowolone z "zalicznia" miasta. Mozemy juz stad wyjezdzac. Jeszcze tylko zaliczymy jutro wodospad.
Wodostap Kuang Si - 2 luty. Jedziemy z grupa znajomych: Australijczycy, Kanadyjka , Niemiec nad wodospad. Dzien wczesniej umowilismy sie na starym miescie. Kupujemy kanapi na droge i pol godziny targujemy sie z Tuk Tukami o cene. W koncu sie dogadujemy i jedziemy. Prawie godzina jazdy. Na miejscu mamy dwie godziny i wracamy, inaczej placimy podwojnie. Nasz Tuk Tuk czeka. Za wstep do Parku Narodowego placimy po 2 euro. Atrakcje: czarne niedzwiedzie i wodospad. W nizszej partii dwa kapieliska, dalej zakaz wchodzenia do wody. Idziemy na szczyt, ale rezygnujemy. Za dlugo. Wolimy wrocic sie i skorzystac z kapieli. Spotykamy grupe znajomych Holendrow. Jeden wyskakuje z wody z wrzaskiem, jakas ryba musnela mu noge. Czuje, ze cos siada na mojej stopie. Dziekuje, juz wychodze z wody! Lalunia pluska sie pod samym wodospadem. Jest cudownie.
Musimy wracac. Ta sama droga, powrot do miasteczka. Mam mieszane odczucia. Troche mnie to wszystko rozczaowalo. Wodospad w Tajlandii przy ktorym spalismy bardziej mi sie podobal. Mniej komercyjny. Wieczorem pakujemy sie do dlszej podrozy.
W drodze do Vangvieng - 3 luty. Bardzo balam sie tej podrozy. Wszyscy narzekaja. Dluga podroz, serpentynami przez 6 godzin. Jak autobus zlapie pane to przedluza sie do 12 godzin. Po drodze wypadki, ale to raczej w porze deszczow. Nasz recepcjonista cieszy sie, ze bedziemy mialy dobra podroz. Zalatwil nam mini busa, kierowca jest jego przyjacielem. Wsiadamy. W srodku juz jakas parka backpekersow i "narzeczona" kierowcy- mijscowy Lady Boy.
Z nami jedzie Graem z Kanady. Po drodze dosiadaj miejscowi wiesniacy. Robi sie wesolo i coraz ciasniej. Nasze plecaki wedruja na dachu. Jeszcze dwie miejscowe dziewczeta z workami czegos tam na kolanach. I tak 6 godzin. Zakrety co 50 m. Przec cala droge! Przepascie, dziurawa droga, ludzie, co za jazda! Karuzela, a nikt nie rzyga!  Najmniej jest mi do smiechu. Od wczoraj niczego nie jem mam mdlosci i czeste chodenie do wc. Natalia naszpikowala mnie pastylkami. Musze wytrzymac przez 6 godzin z jedna przerwa na "lunch" na przydroznym markiecie. Co za syf! I do tego pojawia sie nagle mgla. Niczego nie widac. A mnie jest tak niedobrze...
Wreszcie docieramy na miejsce. W hostelu dja nam obskurny pokoj za 4 euro. Tylko dwa twarde lozka i brak internetu. Idziemy obok. Sa miejsca! Pokoj z tarasem, wielkie okna z widokiem na gory, TV, wielka lazienka z nowoczesnym prysznicem aircondition, toaletka z lustrem i ... wygodne czysciutkie lozeczko. Padam. Nie wstaje do jutra. Lalunia poszla w poszukiwaniu jakiegos jedzenia. Wraca z noodlami i bulka. Wypijam cole i zasypiam. Musze wstac zdrowa. Wieczorem pada deszcz! W porze suchej. No, ale jestesmy w gorach, tutaj pogod zmienna jest. A ja sie ciesze, ze pokropilo. Moze od tych upalow jest mi niedobrze? Zostaniemy tutaj kilka dni. Pozdrawiam Was, bede pisac.

Zdjecia:
https://picasaweb.google.com/nataliaschroten/February32012?authkey=Gv1sRgCLqLyMS1t8uKXw#

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz