piątek, 30 marca 2012

Ostatnie dni w Nepalu

Razem z moją córką i synem (który doleciał do nas z Amsterdamu do Kathmandu) spędziliśmy wspaniały tydzień w Nepalskich górach. Nie miałem możliwości pisać bloga, wspinając się na najwyższe szczyty świata, więc po powrocie do Holandii opiszę moje wrażenia z wyprawy podczas desczowych dni w Holandii. Wracamy 2 kwietnia.
Uściski

czwartek, 22 marca 2012

Katmandu, Bhaktapur, Chitwan

17 marzec Bhaktapur - wybrałysmy do zabytkowego miasteczka oddalonego 20 km od Katmandu. Jechałyśmy miejskim autobusem ponad godzinę. Jazda przypominała stanie w korku, ale jakos sie udało. Bhaktapur jest objęte opieką UNESCO ze względu na swoje wspaniałe zabytki, ma stare miasto mieści się za murami. Turyści płacą 12 euro za wejście. Warto było, zdjęcia dowodem.
W autobusie poznałyśmy miejscowego adwokata oraz pewnego biznesmana, który nas zaprosił do swojej rezydencji. Wizytę złozymy razem z Nicolasem przed wyjazdem z Katmandu.



18 marzec - przeniosłyśmy się z Himalaya Guesthouse do Hotelu Red Planet w dzielnicy Thamel. Byłam trochę przeziębiona więc tego dnia trochę odpoczywałam w pokoju. Czekała nas kolejna przygoda, safari w parku narodowym więc musiałam szybko wyzdrowieć. Wypiłam morze lemon tea, łyknęłam parę gripexów i jest lepiej.

19, 20, 21 marzec - Safari Chitwan National Park

21 marzec - back to Katmandu
https://picasaweb.google.com/117724505473975588684/BackToKTM?authkey=Gv1sRgCLGxnInO6ufkEA#

sobota, 17 marca 2012

Kathmandu

Zdjęcia:

Katmandu 17 marzec. Jestesmy już czwarty dzień w Katmandu. Mieszkamy w Himalaya Guesthouse w rodzinnym hostelu. Nasz pokoik na piatym piętrze jest maleńki i przypomina mi mieszkanie w polskich, górskich schroniskach. Na korytarzu ten sam zapach, za oknem góry, chociaż daleko i nieco zamglone, ale góry. Miasto liczy ponad milion mieszkańców, a my jesteśmy w centrum starego miasta. Tylko kilka domów dzieli nas od słynnego Durbar Square z licznymi pagodami i zabytkami. Na placu stragany z przeróżnymi nepalskimi starociami i ozdobami. Właściciel Himalaya Guesthouse ma tutaj swoją restaurację w ogródku na dachu jednego z domów. Jadamy tutaj z 10-cio procentową zniżką. Byłysmy kilka razy, raz po ciemku bo własnie wyłączono prąd. Jadłyśmy smakiem, nie oczami.

14-16 marca : zwiedzanie Katmandu. Zaczęłyśmy oczywiście od najbliższego czyli Durbar Square i dzielnicy backpakersów i trekkingowców Thamel. Odwiedziłysmy kilka biur trekkingowych szukając najlepszej oferty na wyprawę w góry. Nie omieszkałysmy pozaglądać do sklepików i popróbować tutejszych smakołyków. Wchodzimy do knajpek i ogladamy menu. Za drogo, wychodzimy. Korzystamy najchętniej z restauracji z lokalną kuchnią, unikamy kuchni zachodniej. Nie ma ona nic wspólnego z tym co jemy w Europie, a ponadto jest droga. Nie rozumiemy turystów, którzy z tego korzystają. Ale to ich wybór.  Naszą ulubioną potrawą są MOMO czyli pierogi (wegetariańskie oczywiście) z sosem. Pyszne i bezpieczne. Nie jemy mięsa od dwóch miesiecy, no zdarzyły mi sie laotańskie szaszłyki, indyjskie ryby i tajskie kurczaczki. Szaszłyki odchorowałam, więc żywimy się mąką i zielskiem. Ale jakie to przyprawione, mniam, mniam. Ja bardzo odczuwam brak świeżych warzyw, oglądam je tylko na straganach ulicznych i w menu. Tutaj nikt nie zamawia sałatek, a mądrzy ludzie odradzają jedzenie surowych warzyw. Trudno, poczekam.

Wczoraj byłysmy w Swayambhu Temple. Światynia mieści się na krańcu miasta na górze. Musiałyśmy pokonać wysokie schody, nie liczyłam, ale kilkaset kamiennych, wysokich stopni dało nam przedsmak przyszłej wspinaczki w górach. Ponoć na trasie jest podejście z 2.500 stopniami. No to trenujemy.
Świątynia nazywa sie potocznie MAŁPIA. Na wzgórzu żyją małpy i to w duzej ilości. Nie należy trzymać w reku żadnego jedzenia bo skoczą i ukradna. Niech im tam będzie, ale moga zranić człowieka. Małpy są wszędzie. Witają nas już od samego dołu. Oblegaja posążki, skaczą po drzewach i dachach, no i są atrakcją dla pielgrzymów i turystów. Wokół świątyni mnóstwo kramików i sklepików. Czuję się jak w Tybecie. Rozieszone między dachami i drzewami flagi modlitewne, kręcone mosiężne tuby z modlitwami... Natalia stwierdza, że już to widziała na moich i Nicolasa zdjęciach z Tybetu. Tak jest, Tybet i Nepal mają ze sobą bardzo dużo wspólnego i chyba północne Indie, których jeszcze nie poznałyśmy. To górskie plemiona, kultura na która piętno wywieraja Himalaye. Cieszymy sie, ze pójdziemy za kilka dni w góry.


Zdjęcia:

piątek, 16 marca 2012

Nepal, Katmandu

NEPAL
14 marzec –przyleciałysmy do Katmandu. To juz ostatni kraj na trasie naszej ponad dwumiesięcznej podróży. Kraj najbardziej oczekiwany i tajemniczy, jak Himalaje.
16 marzec. Jestesmy w Katmandu już trzeci dzień. Oswajamy sie z otoczeniem, zwiedzamy miasto, planujemy trekking w góry. O wszystkim Wam wkrótce opowiem. Teraz muszę iść po buty, które mi sie rozkleiły od intensywnego chodzenia. Są w rękach ulicznego szewca. Za chwilę będzie ciemno w Katmandu i na dodatek wyłączaja prąd na kilka godzin.
Zatem do nastepnego razu! Pozdrowienia! 

Indie - nasze ostatnie dni w Indiach


Indie, Panaji 11-12 marzec
Jesteśmy w stolicy Goa. Przyjechałyśmy w niedzielę, gdy wszystkie sklepy są zamknięte i miasto wygląda na opustoszałe. Pozwoliło nam to na spokojne pochodzenie po mieście. Zachwycające są strome, wąskie i kręte uliczki. Nie byłam w Portugalii, ale Natalii przypomina to  własnie portugalski klimat. Nic dziwnego. Do 1968 była to kolonia portugalska. Mnóstwo tutaj portugalskich nazw ulic, pomników, kościołów i kapiczek katolickich i przecudnych, kolorowych domków. Pomiędzy nimi opustoszałe, smutne i szare domy widma. Jak tutaj kiedyś musiało być pięknie i kolorowo. Na wielkiej skarpie okalającej miasto dzielnica „bogatych”.  Domy motariuszy i adwokatów, arcybiskupa i jedyny w mieście konsulat, oczywiście portugalski. Mijamy ogromny szary i zarośnięty dom widmo, kiedyś musiała tutaj mieszkać jakaś bogata i sławna rodzina.  Nie możemy niestety pozaglądać, w wielkim oknie (dziurze po oknie) pojawia się straznik. Ciekawe, czego on tam jeszcze pilnuje?

Opisałam naszą podróż po mieście. Byłysmy nawet chwilkę na różańcu w jednym z kościółków. Nie czuję się jak w Indiach, jakoś tutaj inaczej.

Ale wróce do poranka. Przyjechałysmy taksówka pod Hotel Republika opisywany w Lonely Planet. To co zastałyśmy to .... tylko Lonely. Ponad stuletni hotel, nie remontowany od tych czasów. Ogromny budynek do którego prowadza okazałe schody. Recepcja przypomina mi jakąś prowincjonalny urząd pocztowy. Wyposażeni...właściwie brak. Oglądam pokoje. Prycze więzienne czy co? Prysznice bez prysznicy? Ale nie rezygnuję, pytam o pokój bez łazienki. Prowadzą mnie na samą górę, prawie na dach , krętymi zewnętrznymi schodkami. Pokoik maleńki, porządne łóżka, balkonik z widokiem na rzekę, jest ok. Na jedną noc (na jutrzejszą noc poszukamy czegoś innego) i jako przechowalnia plecaków może być.

Cały dzień krążymy po mieście. O 17.45 popłyniemy statkiem spacerowym po rzece. Do wyboru mamy 3 różne firmy. Decydujemy się na pierwszą z brzegu. I tak nie wiemy co nas czeka. Kupiłysmy bilety jako jedne z pierwszych, jesteśmy więc na początku kolejki. Na razie pusto, ale w ciagu dziesięciu minut ustawia sie za nami tłum chętnych. Na stateczku zajęłyśmy wygodne siedzenia przy burcie. Krzesła ustawione jak w teatrze i scena z DJ-em. Robi sie ciekawie! Na statku sami Hindusi i jacyś Hiszpanie, albo Włosi. Sa pary i rodziny z dziecmi, ale i tak większość pasażerów to młodzi mężczyźni w czarnych okularach, jeansach i podkoszulkach. Towarzystwo rozrywkowe. Zastanawiam się czy to nadal są Indie? Jestesmy zaskoczone. Ludzie bawią się jak w Europie. Po drodze mijają nas podobne statki z muzyką i tańczacymi pasazerami. Powoli zapada zmrok. Gdy wracamy do brzegu zapalaja się światła na statkach. Wyglądaja karnawałowo. Na brzegu tłum ludzi, autobusy wycieczkowe, samochody osobowe, motory, trudno sie przedostać na ulicę. Zabawa dopiero się zaczyna! Wracamy do naszego pokoiku  z którego wieczorem można było ogladać oświetlone statki na rzece. Rano opuszczamy nasze „gniazdko” i przenosimy sie do innego Family Guesthouse. Mamy maleńki pokój na parterze, ale za to wielka łazienka z ciepłą wodą. Co za raj!

Zwiedzamy miasto. Dotarłyśmy na market, odwiedziłyśmy supermarket i kilka sklepików z suvenirami. Jestem zaskoczona architekturą domów i uliczek. Wszystko jakoś mało indyjskie. Nasza gospodyni okazuje sie bardzo rozmowna osobą. Opowiedziała nam historię miasta, zdradziła pare sekretów czyli „co mówią”, opowiedziała dziwna historię o wiosce rybackiej w pobliżu dawnych klasztorów w której żyja blondyni, a która podziemnym tunelem odwiedzali zakonnicy, a na koniec pokazała nam swoje mieszkanie.  Wysokie, ogromne  pokoje, na ścianach stare portrety (historię rodziny męża znaja od 400 lat), zadbane, antyczne meble, mnóstwo starych, cennych przedmiotów. Mąż jest adwokatem. Przez wiele lat mieszkali w Dubaju, maja 3 córki, jedna w Los Angeles, dwie w Londynie. W krwi naszych gospodarzy płynie domieszka portugalskiej. Tak, jak w większości mieszkańców Panaji. Nasi gospodarze po śmierci matki męża wrócili po latach do Indii. Córki raczej nie wrócą, prawdopodobnie tutaj zakończy się rodzinna historia o której utrzymanie dbały całe pokolenia. Świat sie zmienia, zmieniają sie Indie. Przynajmniej w Goa. Na południu kraju nadal panuje tradycja.
13 marca – rano ruszamy rikszą na lotnisko. Jedziemy ponad godzinę. Bez problemu wsiadamy do samolotu do Katmandu.       
Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/117724505473975588684/Panaji?authkey=Gv1sRgCNzeqPHlruG7-AE#





sobota, 10 marca 2012

Indie: Kerala, Goa


Indie – Kerala, Goa

Alapphuza 29 luty – 3 marzec. Tutaj spędziłyśmy kilka dni w bardzo miłym pensjonacie prowadzonym przez Nataszę i Biju, Polkę i Hindusa. Czyściutko, wygodnie i gustownie urządzone.  Po trudach podróży, byłyśmy bardzo spragnione takiego relaksu. Natasza sporo nam opowiadała o Indiach, wytłumaczyła parę spraw które nas nurtowały, a Biju dzielił się z nami opowieściami ze swojego życia. Znów powiększyła się nasza wiedza na temat obyczajów i życia w Indiach. Największą atrakcją tego miejsca są wody wewnętrzne, połączone  systemy  kanałów i jezior. Każdy turysta chce spędzićć choćby dobę na jednym  z licznych  domów łodzi – Houseboat. Koszt wypożyczenia domu-łodzi wraz ze sternikiem, kucharzem i obsługą to conajmniej 100 dolarów. Modne są wśród Hindusów miesiące miodowe na wodzie. Widziałyśmy piętrowe łodzie, wyglądały jak pływające bambusowe hotele.

My zdecydowałyśmy się na skromniejszą podróż: małą łódką, właściwie kano ze sternikiem i obsługującym wiosło  w jednej osobie. Nasz „kapitan” ponadto śpiewał nam keralskie piosenki, był przewodnikiem po wioskach położonych między kanałami i organizował nam posiłki. Jedliśmy w domu jego rodziców i u cioci. Znał wszystkich rybaków i kobiety piorące w rzekach. Wspaniała lekcja dla nas, kolejna niezwykła przygoda.

Następny dzień w Alappuzha spędziłyśmy spacerując po miasteczku, zajrzałyśmy też na plażę, ale nie wywarła na nas dobrego wrażenia. Zaniedbana i zatłoczona przez miejscową młodzież. Przed nami kolejna podróż, ciężka bo trwająca w sumie 24 godziny.

Goa,  Palolem 5 – 7 marzec.  Rankiem, po wielogodzinnej podróży pociągiem, autobusem i rikszą,  wymęczone jak po nocy sylwestrowej docieramy do plaży w Palolem. Właściwie miałyśmy inne plany, ale podążyłyśmy za Lukasem, młodym Niemcem, którego poznałyśmy w nocy na dworcu czekając wspólnie na świt i ranny transport autobusem. Polecił nam Palolem i ... miał rację. Spędziłyśmy tutaj kilka najfajniejszych dni w Goa. Spałyśmy prawie przy plaży, tanio i u miłych gospodarzy. Mieli też bambusowe chatki na palach, ale wolałyśmy pokój w domku murowanym.  W jednym takim bambusowym domku mieszkało szwedzkie małżeństwo z którym się trochę zaprzyjaźniłam. Szybko tez znalazłysmy swoje ulubione miejsca na śniadania, obiady i wieczorne chillowanie. W ciągu dnia chodziłyśmy godzinami po plaży zwiedzając ją wzdłuż i wszerz.  Odkrywałysmy niezwykłe zakątki uwieczniając je na zdjęciach, aby się z Wami dzielić ich urokami.

W Palolem kąpałysmy się najwięcej. Cudowne, ciepłe morze, dużo fal, ale nie takie niebezpieczne jak na poprzednich plażach. Nie przyduszały nas do dna, ani nas nie porywały z powrotem na głębie. Czuyłyśmy się tutaj bepiecznie i komfortowo. Jak Goa to Palolem! Ale trzeba było ruszać dalej. Nie przyjechałyśmy do Indii, aby plażować, ale żeby poznawać kraj i przemieszczać sie z miejsca na miejsce.

Słyszałyśmy dużo o północnej Goa. Postanowiłyśmy sprawdzić same. Wybrałysmy się do Arambol, najbardziej wysuniętej plaży w Goa. O 4.00 rano rikszą pojechałysmy na stację w Palolem. O 5.00 wsiadłysmy do pociągu mając nadzieje, że zatrzyma sie na stacji do której miałyśmy bilet. Spróbujcie sie czegos dowiedzieć na stacji, albo w pociągu. Każdy kiwa głową i .. nic z tego nie wynika. Ale na szczęście pociąg sie zatrzymał. Dalej tylko taksówką, ale za cene prawie europejską. Na szczęście spotykamy małżeństwo Czechów. Jedziemy razem, dzielimy się kosztami. Super!

Jest 8 marca – Dzień Kobiet. W Arambolu zatrzymujemy sie w domu przy plaży, do którego prowadzi nas młody Hindus, potomek portugalskich przodków, sympatyczny Cedric. Lądujemy w skromnym pokoiku w hoteliku jego mamy. Nie che nam sie dalej chodzić z plecakami, zostajemy. Niestety, wybór okazał sie nie najlepszy. Bo nasz pokój sąsiadował z knajpami na plazy, a na dodatek w tym dniu było hinduskie święto Holi, czyli święto radości i kolorów polegajace na obrzucaniu się farbami i malowaniu wszystkich przez wszystkich. Taki śmigus dyngus farbami. Całe miasteczko oblegane przez dziwnych naśladowców Hippisów i opanowane przez rosyjskich turystów. Najczęściej skromnie odziane młode Rosjanki i bardzo „nowoczesni” młodzieńcy. Boże, gdzie jesteśmy!

Mandrem 9 – 10 marzec. Nazajutrz, skoro świt Cedric zawiózł nas samochodem do pobliskiej miejscowości  Mandrem, gdzie zatrzymali sie nasi Czesi. Widziałyśmy wcześniej to miejsce i mogło byc już tylko lepiej. I jest! Śpimy w super hotelu, mamy pokój z balkonem z widokiem na rzekę, jest czyściutko i mamy internet w pokoju! Ale to sie jutro skończy bo postanowiłysmy jeszcze troche pozwiedzać zanim opuścimy Indie i jedziemy na dwa dni do stolicy Goa : Panaji. Ponoć jest to małe i ładne miasteczko.

Mandrem jest urocze. Jedna ulica, kolorowe domki, kilka restauracji i piękna, spokojna plaża. Morze nie jest juz tutaj takie ciepłe jak na południu, ale nam to odpowiada. Nie ma też takich upałów, chociaż słońce grzeje tak samo. Jest wiecej wiatru, stąd jest wrażenie, że jest chłodniej. Na plaży jesteśmy tylko rano, potem jest za gorąco. Można poleżeć na bambusowych łóżkach z materacami pod bambusowymi daszkami, ale też nie cały dzień. Chodzimy często na posiłki do restauracji w której obsługują Nepalczycy. Chyba nas polubili, cieszą się, ze jedziemy do Nepalu. Sporo nam opowiedzieli i doradzili. Wracaja do Nepalu dopiero w kwietniu. Szkoda, bo Alex jest z Katmandu i moglibysmy u niego mieszkac, a Cameron jest przewodnikiem i prowadzi trekingi. Ale już pierwszy kontakt z Nepalem mamy. Powoli będziemy żegnać Indie i zmieniać klimat na nepalski.

Nasze plany:
11-12 Panaji – Indie, 13 Delhi, 14 wylot z Delhi do Katmandu.
14 marzec – 1 kwietnia Nepal!




                 

poniedziałek, 5 marca 2012

Indie cd

Po kilku dniach spędzonych w Kerali (przecudna prowincja), ruszyłysmy w dalszą drogę. Cały dzień w podróży, nocleg na stacji kolejowej, odsypianie i ... jestesmy w Goa. Jest wieczór 5 marca, siedzimy w kafejce na plazy i uzupełniamy zaległości na internecie. Ponizej zdjecia, historie ostatnich dni opiszę wkrótce. Pozdrawiam, Zosia

Thanjavur – ostatni dzień
Kanyakumari
https://picasaweb.google.com/nataliaschroten/Kanyakumari?authkey=Gv1sRgCLin4eL3qKXsMA#



piątek, 2 marca 2012

Indie

Dalej na południe – po pobycie u przyjaciół w Thanjavur ruszyłyśmy ponownie w trasę. Stąd to milczenie. Sporo czasu spędziłyśmy w drodze i w miejscach bez Internetu. A nawet, gdy udało nam się dotrzeć do „kafejki” internetowej, to przez regularne w Indiach wyłączanie prądu internet padał i kończyła się przygoda. A piwa nie dało się nigdzie wypić!
Piwo i alkohol, czyli jego niedostępność w Indiach. Również ten zwyczaj jest całkowicie odmienny od naszych przyzwyczajeń. Hinusi nie piją alkoholu. A na pewno nie kobiety. Piwo kupuje się w specjalnych sklepach w których obsługują „mundurowi”. Sklep jest za kratkami i ..no własnie, nie chcę generalizować bo widziałyśmy tylko z autobusu długie kolejki, także na wsi (a ja myślałam, że to jakieś przydziały nasion!). Byłysmy klientkami jednego takiego sklepu przy dużej drodze. Kupiłyśmy indyjskie piwo Kingfischer za 52 Rupie, podczas gdy w nielicznych restauracjach serwuje się je za 110-200 Rupi. Piwa oficjalnie nie ma w menum ale gdy spytasz to możliwe, że otrzymasz. Przypuszczam, że jakaś produkcja domowa tutaj istnieje, ale raczej się nie dowiem. Pozostaje szukać sklepów z kolejką, albo przepłacać w restauracji. Ale tutaj dostanie się chociaż z lodówki.

Kanyakumari 24-25 luty  – tuz po północy kolejny kierowca naszych gospodarzy, po czułym pozegnaniu rodziny Keisara, zawiózł nas na pociąg do miasta, gdzie wylądowałyśmy kilka dni temu. Przed stacja i na stacji mnóstwo śpiących ludzi. Trzeba było dosłownie omijać ich jak pionki na szachownicy. Nie byli to włóczęcy, ale normalni podróżni. Podłogi były czyste i ciepłe, więc nieliczne krzesła stały pust. Nie dziwię się. Trzeba po prostu przyjąć, że podłoga jest do spania i nie dziwić się niczemu.
Bilety już miałyśmy. Trzeba było tylko poczekać na przyjazd pociągu. Kierowca czuwał przy nas do końca i wniósł nawet mój plecak do pociągu. Było nam go trochężal, bo musiał jeszcze godzinę wracać, ale było nam też miło.
To były kuszetki. Ja spałam nagórze, a Natalia na dole. Odgradzały nas od pozostałych pasażerów firanki. W pociągu sami Hindusi. Zero turystów.
Rano dotarłysmy do miejsca przeznaczenia – Kanyakumari, najdalej na południe wysunięty ląd. Tutaj schodzą się trzy oceany, tutaj ponoć najpiękniejszy wschód słońca. Również miejsce indyjskich pielgrzymek i lcel licznych wycieczek. Tłumy Hindusów, turrystów spoza Indii na palcach policzyć. Na rosyjskich palcach najczęściej.

Riksza zawiozła nas pod jakiś hotel na wybrzeżu, drogo, brudno, nieciekawie. Postanowiłyśmy same poszukać. Trafiłysmy na względnie tani, zupełnie niezły hotel z balkonem z widokiem na morze i największą atrakcję tego miasteczka:  dwie wyspy ze świątynią i miejscową statuą wolności. Na ulicach upał nie do zniesienia, chociaż po raz pierwszy w Indiach poczułyśmy powiew wiaterku.  Miałyśmy tutaj zostać dwie noce, ale ostrzegano nas, ze trudno stąd wyjechać. Poszłyśmy więc na dworzec kolejowy zaopatrzyć się w bilety. Trzeba było wypisac podanie jak po paszport i stanąć w kolejce. Przy okienku dowiedziałysmy sie, że nie ma rezerwacji miejsc i mamy przyjść godzine przed wyjazdem i stanąć po bilety. Czyli o 4.30. Co???

Trochę nas to podłamało, także brak restauracji, miejsc z internetem itp. Na szczęście, Natalia wypatrzyła restaurację polecaną w Lonely Planet, a wychodzące z niej grupki młodziezy szkolenej utwierdziły nas w przekonaniu, że tam nas nie zatrują. Rzeczywiście, jedzonko pyszne, obsługa sympatyczna, tanio i smacznie. Pokrzepione na ciele poszłysmy w tłum pielgrzymów. Idąc między przybrzeznymi straganami dotarłysmy do schodów i placyku, gdzie „koczował” kolorowy tłum Hindusów. Nieliczni pluskali sie w wodzie, oczywiście w odzieży. Idąc dalej czymś co nazwać można promenada dotarłysmy do wypasionego hotelu, ale nie będę go reklamować bo nam się nie podobał. Zajrzałysmy nawet do środka, ale nie  wzbudził w nas zachwytu. Klienci: Hindusi i sąsiedzi zza wschodniej granicy Polski. Przed hotelem autokary, nie dla nas. Wróciłysmy do hotelu gdy juz się ściemniało. Posiedziałysmy troche na naszym balkonie podziwiając światła oswietlające wyspę ze światynią. Popłyniemy tam jutro.

O 6.00 budze Natalie na powitanie wschodu słońca. Niestety, z naszego balkonu chyba tego nie zobaczymy. Wychodze na korytarz, tam krzataja się już pozostali klienci hotelu wychylając się z „publicznego” balkonu obok naszego pokoju. Kilka osób kieruje sie ku schodom. Wołaja mnie, domyslam się, że na dachu musi byc jakiś taras. Wyciagam Natalię z pokoju. Na dachu, n tarasie grupa kilkunastu osów. Błyskaja flesze aparatu, jacyś panowie przychodza z kawką. Jest bardzo sympatycznie. Na sąsiednich dachach tak samo chętni na powitanie świtu. Z małych domków rybackich wychodza ludzie i ustawiaja sie na plazy. Oczekiwanie. Wschód i zachód słońca w Indiach jest niezwykle czczony. Musze głębiej poznać te tajemnicę.


Nareszcie jest! Przecudnie! Warto było czekać. Nasi towarzysze z tarasu rozpromienieni, bardziej otwarci, zaczynamy rozmawiac, robic sobie wspólne fotki, jest miło. Z grupą rodziny i przyjaciól jest młody Hindus mieszkajacy w Anglii. Porozmawialismy o naszych planach. Namówili nas na jazdę do Kovalam. Tez tam jadą, polecają. Ponoć jedzie tam autobus. Zastanowimy się..,

W recepcji dowiadujemy sie , ze o 13.30 jet autobus do Kovalam.  Jest 8.00 rano.  Chcemy jeszcze popłynąć promem na wyspę.  Idziemy na przystań, a tam...kolejka kilkusetmetrowa pielgrzymów. Miny nam opadły. Ide do bramy, pytam straznika jak długo to potrwa. Pyta, ilu nas jest. Mówie, ja i córka. Ok, wchodźcie bez kolejki, nie wierzę!!! Mijamy tłum ludzi, jestesmy pierwsze przy kasie!

W ciągu pół godziny jesteśmy na wyspie. Podróż promem z pielgrzymami już jest przygodą.  Na wyspie zatrzymują nas wycieczki uczniów i studentów.  Wszyscy chcą mieć z nami zdjęcia. Młodzież nie interesuje wielkie mauzoleum na wyspie. Są tacy sami na całym swiecie, są na wycieczce i to jest najwazniejsze! Uśmiechy, żarty, zabawa.
Wracamy do miasteczka. Szybka decyzja. Skracamy tutaj pobyt o jedną noc, ne bede o 4.00 rano biec na pociąg, a jak nie będzie miejsc? Zmieniamy tez trasę. Jedziemy za poradą znajomych z dachu autobusem do Kovalam!

 Kovalam  25-27 luty. Po długiej podróży autobusem z przesiadką, nie wiem jakim cudem nam sie to udało, opiszę to później,  podróżowanie w Indiach to sztuka!, dojeżdzamy do Kovalam. Morze, piękne plaże, hotele, turyści, zachód. Nie tego szukamy, ale warto zobaczyć. Na szczęście korzystamy z oferty młodego Hindusa, który pojawił sie gdy wysiadałysmy z autobusu. Myslałyśmy, ze t jakis naganiacz hotelowy, ale zaprosił nas do swojego domu (agroturystyka) w którym razem z rodzicami prowadził pensjonat. Przecudne miejsce, schowane w ogrodzie palmowym, blisko plazy, spokojnie i po hindusku. Korzystaliśmy z kuchni mamusi i przy okazji poznałysmy troche indyjskiej kultury.
A poza tem: kapiele w morzu, plaża, kapiele, plaża i ... spalone ciała. No, ale jest przecież już koniec lutego, nie mozemy byc takie blade.

Varkala – 27-29 luty. Kolejna podróż autobusem do nowego miejsca. Tym razem krócej, ale bardziej skomplikowanie. Naprawde nie wiem jakim cudem trafiałysmy do odpowiednich autobusów. Zero informacji, albo informacje mylne. Ale ... znowu sie duało! Jestesmy w kolejnym, turystycznym miejscu. Zatrzymujemy sie w Family House poleconym przez naszego poprzedniego gospodarza.  Tez blisko plazy i całego turystycznego światka, ale w zaciszu. Natalia sie cieszy, bo bardzo pragnęła byc na klifach. Jest przepięknie! Chodzimy dużo po klifach, docieramy do wiosek rybackich. Opisze to jeszcze. Towarzystwo zupełnie inne niz w poprzednim „kurorcie”. Tutaj przewazaja zwolennicy medytacji, yogi i ayurveda. Chudzi, zamysleni, ubrani w indyjskie szaty....poza kilkoma turystkami z sasiadującego z Polską mocarstwa w krótkich szortach, bacznie obserwowanych przez indyjskich restauratorów z pobliskich knajpek.  My obserwujemy codzienne życie, jestesmy swiadkami indyjskiej gry sportowej, pogrzebu na plaży, połowu ryb i poznajemy lokalna kuchnię. Na zdjęciach zobaczycie więcej.
Alappuzha – 29 luty – 2 marzec. Porannym pociagiem, bilety prawie bez kolejki, fajne spotkanie z niemiecka mama i córka na stacji , udajemy sie do kolejnego na trasie miasteczka. Po kilku godzinach jazdy „zapuszkowanym” , ale wygodnym pociagiem dojeżdżamy na miejsce. Kazdorazowo jest...zupełnie inaczej. Jakbysmy zmieniały kraje. Tutaj przed dworcem jest budka, gdzie zamawia sie riksze. Nie ma więc targowania, nie ma krzyków, jest porządek. Miło, sympatycznie. Zatrzymujemy sie w : Bella Homestay. Luksusowy pensjonat prowadzą Polka i Hondus, przesympatyczne małżeństwo. Teraz wybieramy sie na łódź więc wróce do Was później. Ściskam Was – Zosia z Natalią