środa, 22 lutego 2012

poniedziałek, 20 lutego 2012

z Malezji do Indii

Kuala Lumpur 17 luty - postanowiłyśmy ruszyć się za miasto  nadrobić stracony w ambasadzie czas. Wybrałyśmy wyjazd do rybackiej wsi nazywanej Water Village. Po godzinnej podróży pociągiem dotarłysmy do miasteczka portowego Klang. W pociągu byłyśmy jedynymi "białymi". Jechałyśmy w wagonie "tylko dla kobiet". To chyba ze względu na wielką liczbę podróżujących muzułmanek. Bardzo nam się ten pomysł spodobał. Z pociągu udałyśmy sie na prom. Szukając dużego promu dotarłysmy na przystań promu do...Indonezji. Nasz prom odpływał z innego miejsca i okazał się małą łódką. Ale z toaletą, skórzanymi fotelami i telewizorem. Płynęlismy godzinę, wsie rybackie znajdują się na wyspach. Po drodze wysadzaliśmy pasażerów. Po jedną pasażerkę przypłynęła nie wiadomo skąd łódka. Gdy sie przesiadła, szybko zniknęli nam z oczu. Dokąd popłynęli? Wokół tylko woda.
Wreszcie dotarlismy na miejsce. Na całe szczęście, bo przed nami mały chłopaczek wpieprzał kolorowe żelki i Natalii zaczęła cieknąć slinka. Gdy wysiadłyśmy, szybko przeszła jej ochota na jedzenie. Z pomostu spojrzałysmy w dół na piasczysty brzeg. Marzyła nam się woda! A tam, z niezliczonej ilości dołków wyłaziły okopne kraby i wypełzały ryby na łapach. No, wioska rybacka. Pewnie jeszcze niejedno w niej zobaczymy. Upał daje nam się we znaki. Po przejściu paru "uliczek" postanowiłysmy pozyczyć za 5 RM rowery. Może łatwiej dotrzemy do domków rybackich, które na lokalnej mapie znajdowały sie na skraju wioski. Przejechałysmy mnóśtwo kilometrów po wąskich uliczkach i stromych mostkach. Nie spotkałysmy żadnego turysty i nie zobaczyłyśmy...żadnych ryb. Widziałysmy sieci, beczki i małe kutry. Rybacy  pewnie już wrócili z połowów i śpią. Jak nam powiedziano, większość mieszkańców wyspy to Chinczycy. W centrum wsi kilka chinskich restauracji. Zaczęłysmy od tych z rybami. Wystraszyły nas wysokie ceny. Skończyło sie więc w chińskiej jadłodalni na noodlach i coca coli. Postanowiłyśmy nie szukać juz ryb i udałysmy się tą samą powrotną drogą do "domu". Wieczorem w Kuala Lumpur poszłysmy do kina na Żelazną damę. Rewlacyjna Meryl Streep! I fantastyczny pop corn, jak w Multikino przy Królowej Jadwigi w Poznaniu. Fajny wieczór, relaks. 
18 luty - ostatni dzień w Kuala Lumpur. Pada od nocy. Turyści, którzy przyjechali tutaj na wekend rozcarowani. Nam ten deszcz nie przeszkadza. Spokojnie się pakujemy, dokształcamy się na internecie i ... jak taka pogoda to idziemy oczywiście do kina. Tym razem na "Spadkobierców".  Świetna opowieść, a dla nas bardzo na czasie. Często zadajemy sobie pytania na temat osiedlania się tutaj "białych", budowania przyszłości w zupełnie odmiennych warunkach kulturowych i klimatycznych. Posiadanie, zrozumienie, codzienna egzystencja....Własne korzenie?
Po powrocie do hotelu kładę sie na kilka godzin spać. UUdaje mi sie to. Natalia nie spi, gada z Holenderkami, które wprowadziły się do "naszego pokoju".  


INDIE 19 luty - z wielką radością i nutką dreszczyku o 3.00 rano wsiadamy do taksówki przed hostelem. Dowozi nas na stację centralną, skąd autobusem udajemy sie na lotnisko. Po godzinie dojeżdżamy. Natalia odwiedza Mc Donalda, potem wpadamy do podobnego, ale indyjskiego przybytku szybkiego jadła. Mieli sałatki: warzywną i coleslawa, porcje miniaturowe. Połykam je szybko. Idziemy w kierunku odprawy paszportowej. No i wiadomo, młody oficer nie wiedział co zrobić z moim różowym paszportem więc odesłał nas do biura. Na szczęście, nie trwało to długo. Po ukazaniu protokołu policji..dostałam pieczątke na wyjazd i życzenia powrotu do Malezji.
W samolocie sami Hindusi i jakiś Francuz "przebrany" za Hindusa. Lot trwał 4 godziny. Czekała nas teraz konntrola indyjska. Na szczęście, wszystko przebiegło sprawnie i z uśmiechami. Welcome -to Indie! Na lotnisku czeka na nas kierowca przysłany przez Keisara. Ma tabliczkę z naszymi imionami. Szczęka nam opada, gdy prowadzi nas do białego, nowego auta. Nie pytajcie o markę, dla mnie był to mercedes albo cos podobnego. Po godzinie jazdy indyjska autostrada, obysmy chociaż takie mieli w Polsce na Euro 2012. docieramy do miasteczka Thanjavur. Wysiadamy przed domem naszych przyjaciół. Łzy pojawiaja sie w naszych oczach. Rodzinna "delegacja" wita nas uroczyście według indyjskich zwyczajów. Otrzymujemy naszyjniki z kwaitów jasminu i namaszczenie na czole brązowa kropką z jakiejs cieczy z palącego się czerwonym płomieniem srebrnego półmiska. Brat Keisara kręci film, wszyscy nas serdecznie witają: Maria, jej mama, szwagierka i służba domowa. Maria prowadzi nas do naszego apartamentu. Cudowny, stary dom, wygodny, czysty z ...atmosfera. Opiszę ja póżniej, jesli sie da ja opisać. Czeka na nas obiad, w rodzinnej jadalni. Jemy same, kobiety nas obsługują. Keisar wraca do domu o 15.00, jest na delegacji w Chennay (Madras). Póżniej jadamy już w trójkę. Kobiety nigdy nie siadają z nami do stołu. Na razie nie pytamy laczego, ale spróbujemy rozwikłać tę zagadkę. Wieczorem Maria przebiera nas w indyjskie stroje i jedziemy do kościoła, nazywa go katedra, jest najwiekszym katolickim kościołem w miescie. Rano msza odprawiana jest w języku tamil, wieczorem po angielsku. Po mszy podchodza do nas znajomi Marii, witaja nas serdecznie, Keisar robi nam zdjęcia. Czujemy sie bardzo szczęśliwe, jestesmy w Indiach, jesteśmy u przyjaciół, czujemy się jak w domu. Wiemy, że nie potrwa to długo, bo będziemy dalej podróżować jako backpakers, ale teraz jest nam bardzo dobrze! 
20 luty - Thanjavur - takiego bogatego programu sie nie spodziewałysmy! Muszę mieć więcej czasu by go opisać.
21 luty - kolejny poranek w Indiach. Musimy wstawać na śniadanie. Wybieramy się z bratem Keisara na farmę. 

czwartek, 16 lutego 2012

dobre wieści z Kuala Lumpur

Jest czwartek 16 luty. Dokładnie miesiąc temu wylądowałysmy w Bangkoku. Przejechałysmy Tajlandię i Laos. Malezji nie planowałysmy, ale jesteśmy tutaj już tydzień, zamiast 3 dni. W niedzielę ...LECIMY DO INDII!
Dzisiaj dostałam wizę na miesiąc (tę w skradzionym paszporcie miałam na 3 miesiące). Będziemy o tydzień krócej w Indiach, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdy dzień i nie chorowac! Ponoć choroba dopada tam każdego turystę i trwa ok. tygodnia. My nie mamy już na to czasu. Musimy realizować nasz plan podróży!
Już dzisiaj, po 4 dniach siedzenia pod ambasadą w Kuala Lumpur, z wizą w kieszeni, udałysmy sie na dalsze zwiedzanie miasta. Byłyśmy w Miejskiej Galerii gdzie można zobaczyć miniaturę miasta i najważniejszych budowli (taki haski Madurodam), obejrzeć zdjęcia i archiwalny film o historii miasta. Miasto powstało w dżungli, rosna tutaj jeszcze stuletnie drzewa z puszczy tropikalnej. Na makiecie zobaczyłysmy stare ocalałe domki, trochę przypominające staromiejskie, europejskie kamieniczki. Zobaczyłysmy, że to w pobliżu więc prosto z Galerii poszłysmy je ogladać. Stamtąd był drogowskaz kierujący na Market Central. Myślałysmy, że będzie to jakiś obskurny ryneczek ze straganami. Wahałysmy sie czy tam iść. Ale poszłysmy.
Jakie zdziwienie. Śliczne, czyste kramiki ze sztuką i smakołykami. Mało ludzi, ładnie, fajna atmosfera. Ale nie był to duzy ryneczek, taki jeden krótki pasaz. Obok budynek, na drzwiach napis Market Central. Weszłysmy do srodka. Tam dopiero był rynek! Równie elegancki, dwa piętra, ciekawie. Porobiłysmy zdjęcia. Wkrótce je zobaczycie.
Po zjedzeniu posiłku regeneracyjnego pojechałysmy do hotelu. Jest wieczór, odpoczywamy po stresie ostatnich dni. Dziękujemy Wam za słowa otuchy. Wasze komentarze i maile kazały nam walczyć i się nie poddawać. Czytajcie dalej o naszych przygodach, oby już teraz tylko fajnych! uściski!.  

poniedziałek, 13 lutego 2012

Kuala Lumpur czekanie

nadal Kuala Lumpur - 14 luty
Już prawie miesiąc w podróży. Jestesmy w Kuala Lumpur dłużej niż planowałyśmy. Czekam na nową wizę do Indii. Nie będę Wam tego opisywać dopóki to trwa. Muszę uzbroić się w cierpliwość, azjatycką cierpliwość. Szkoła życia. Przeżywałam to już po pobycie w Chinach, teraz ponownie.
Holenderski, tymczasowy paszport dostałam w ciągu godziny. Najważniejsze, że jesteśmy zdrowe i przed nami Indie i Nepal.
Dzisiaj Walentynki. Mieszkamy w komercyjnej części miasta, same plaze i knajpki. Już od wczoraj panuje walentynkowy szał. Nie mam żadnego stosunku do tego święta. Dla mnie Walentynki są codziennie.
Pozdrawiam Was z ...Kuala Lumpur. Ja chcę stąd już wyjechać!!

niedziela, 12 lutego 2012

Kuala Lumpur postój

11 luty miał być naszym ostatnim dniem w Malezji. Indie na nas czekają i ... muszą jeszcze poczekać. Wczoraj ukradli mi plecaczek z paszportem, kartami bankowymi, aparatem fotograficznym, komórką ...dalej juz nie wymieniam. Przykre, nawet bardzo. Miałam paszport w kieszeni nawet na kajaku, pilnowałam go tak jak Natalii. Sekunda nieuwagi. W eleganckim centrum, w prawie pustej restauracji, 7 m od stojacego na warcie ochraniarza, gdy jadłam z Natalią zupe połozyłam mój plecaczek obok siebie. Ktoś go w sekundzie sciagnal. Ochrona pokazywala nam film z kamery. Bylo widac reke zlodzieja, ale sylwetke zaslonil slup z reklama. To byl zawodowiec, albo nawet zorganizowana grupa. Byla sobota. Poszlysmy do ambasady holenderskiej. Zamknieta do poniedzialku.

Spędziłysmy kilka godzin na policji. Bardzo mili i uprzejmi. Pani policjantka, gdy powiedzialam jej, ze zabrali mi wszystko i pokazalam na puste kieszeni powiedziala: ma pani córkę. 
Tak, to jest najwazniejsze! Jestesmy zdrowe, jestem z moja ukochana coreczka, mamy siebie. Nie damy sie! Ale jest przykro...

Kuala Lumpur nie zachwyciło mnie. Nie lubie wielkich miast. Za dużo tej komercji! A wszyscy wokół zachwycają sie tym miastem. Może to miasto mnie zatrzymało, abym spojrzała na nie innym wzrokiem? Poznała jego mieszkanców, nie tylko wielkomiejski tłum?

Rzeczywiście, życzliwość policji, solidaryzujaca sie z nami obsługa hotelu, pani w liniach lotniczych....zobaczymy jak będzie jutro rano w ambasadzie. Musze miec nowy paszport i ... wize do Indii. Na te chyba poczekamy. To najtrudniejsza sprawa. W paszporcie miałam wbita wizę, nie wimy jaka procedure tutaj zastosuja Hindusi. Wole na razie nie mysleć. Wieczorem, za dopłata udało nam sie zmienic lot z niedzieli na czwartek. Oby tylko wszystko zdążyć załatwic!

12 luty - zamiast Indii nadal Kuala Lumpur. Noc spędziłysmy w innym hostelu, ale po sąsiedzku. Załatwił nam to nasz gospodarz. Teraz wróciłysmy do starego miejsca.  Ale nie bierzemy juz dwójki. Pokoje sa małe, a domotori z pietrowymi łózkami ma okna, szafy i poznać można fajnych  współlokatorów. Dzisiaj spimy w pokoju z Indonezyjka z telewizji z Jakarty. Napisalam juz o niej artykul do kwartalnika. Fanka piłkarzy Liverpoolu. Dzisiaj spotkała się z Ditmarem Hamannem, ma od niego książkę z dedykacją. Ulubionym jej bramkarzem jest oczywiście były bramkarz Liverpoolu Jerzy Dudek. Fajnie pogadałysmy dzisiaj. Przynajmniej nie myślałam o wczorajszym wydarzeniu.

Byłysmy tez dzisiaj na mszy po angielsku w kosciele Baptystów. Było bardzo miło, ciekawa ceremonia, kazanie, zespół muzyczny. Sala jak w teatrze, z balkonem i miękimi siedzeniami kinowymi. Bardzo mile nas powitano, bylysmy jedynymi "turystkami". Ten pobyt u Baptystow dobrze nam zrobil. Zobaczylysmy inne oblicze miasta, duzo młodych, fajnych ludzi. Milo i bezpiecznie. Przyjaznie.

Jest 17.00, pada deszcz. Wczoraj tez padało wieczorem. Nam to nie przeszkadza, odswiezy sie trochę. Cały czas jest tutaj powyzej 30 stopni. W pomieszczeniach wszędzie klimatyzacja. Siedzimy w hotelu na kanapach, ogladamy filmy na HBO. Jutro o 8.00 chcemy byc w ambasadzie. Natalia sprawdza jak tam szybko dotrzec. Ostatnio szłysmy pieszo. Daleko....Trzymajcie za mnie kciuki!

P.S. Na szczęście Natalia ma aparat fotograficzny więc będą relacje zdjęciowe. Wczoraj nie robiłysmy zdjęć. Bez tego zapamietamy go doładnie.

czwartek, 9 lutego 2012

z Vientiane do Kuala Lumpur - Malezja

Vientiane - Laos
5 luty – wstałam zdrowa i pelna energii. Teraz Natalie dopadla jakas slabosc zoladkowa. Planowana z Wlochami 30 km wycieczka rowerowa do wodospadu zostala przez nas skrocona do najblizszej groty i laguny. Nie myslcie, ze nalezala do latwych. Ponad 30 stopniowy upal nie odpuszcza. Ale nie dajemy sie, okulary sloneczne, kapelusze i w droge. Oczywiscie pojechalysmy za daleko, ale w koncu trafilysmy do zielonej oazy – bilety po 20 kip. Po przywiazaniu rowerow do jakiejs palmy stromymi schodami wdrapalysmy sie do starej groty. Bylysmy w niej same, tylko jakis starszy Anglik od czasu do czasu nas mijal. Grota jak grota, ale jakie widoki z tarasu przy grocie! Najwiecej radosci sprawila nam kapiel w strumieniu wyplywajacym spod groty. Krystaliczna woda, ponad 20 stopni, cudownie! Natalia plywala w podkoszulku, bo miejscowi kapia sie w ciuchach, a troche ich tam bylo. Tez sie popluskalam, super! Wsiadamy orzezwione na rowery. Po stu metrach nie ma na nas kropli wody. Wszystko wyparowalo!

Po powrocie do hotelu rutyna, mala przepierka, prysznic, odebranie maili (chyba wszyscy o mnie zapomnieli bo poczta pusta) i wyprawa na obiad. Dzisiaj jemy cos „zdrowego”. Frytki?  W miescie spotykamy naszych Wlochow, mieszkaja blisko – Ricardo i dwie dziewczyny. Wymieniamy sie wrazeniami z Vang Vieng i idziemy dalej. Slysymy muzyke za naszym hotelem. Docieramy na plac, gdzie byl kiedys pas startowy dla samolotow, w centrum miasteczka. Trafamy na wesele. Imponujace! Okazaly namiot ze stolikamy dla chyba 1000 gosci, estrada, weselne dekoracje. Wrocilysmy tutaj wieczorem, zeby podgladnac jak sie impreza juz rozwinie. Rozwijala sie dlugo, byly przemowienia i nie doczekalysmy do gorzko, gorzko. Ale fajnie bylo byc „gosciem” na laotanskim weselu.

6 luty – dzisiaj wybralysmy sie na kajaki. Za 80.000 kip za osobe, wzielysmy udzial  w 10 km splywie kajakowym. Odebrano nas Tuk Tukiem sprzed hotelu. Po drodze zbierano reszte ekipy, w sumie : my, para dunsko-kambodzanska i 4 Szwedow. Towarzyszylo nam 2 przewodnikow. Najwiekszym przezyciem byl dojazd Tuk Tukiem nad gorna rzeke. Kierowca grzal chyba 100 km na godzine pelnym ludzi Tuk Tukiem z 6-cioma kajakami na dachu. Po piachu, kamieniach, trawie! Co za ulga gdy wsiedlismy do kajaku! Splyw byl cudowny. Wsrod wysokich gor, czysta woda, zadnych ludzi. Tak pierwsza polowa. Potem dotarlsmy do miejsca gdzie zaczynal sie slynny Tubing, czyli splyw na oponach samochodowych wsrod rzecznych barow. Klientow sciagalo sie z wody rzucajac butelke na linie. Sprytne i jednoznaczne. Wszedzie glosna muzyka i tlumy mlodych ludzi. Zatrzymalismy sie w jednym z barow. Szwedzi skorzystali ze skokow z liny do wody i giganycznej betonowej zjezdzalni. Bylo ciekawie i ....glosno. Po kilkunastu minutach ruszylismy dalej. Trwalo to wszystko jakies 3 godziny. Po wyladowaniu na brzegu wykapalysmy sie w rzece i poszlysmy na polwysep do fajnej knajpki cos zjesc. Zupa pomidorowa!!!!!!! Marzenie, mniam, mniam.           

7 luty – jedziemy do Vientian, stolicy Laosu skad za kilka dni polecimy dalej samolotem do Kuala Lumpur. Graeme – Kanadyjczyk jedzie z nami. Spod hotelu zabiera nas Tuk Tuk. Na dworcu czeka maly autobus. Kaza nam wsiadac, sek tylko w tym, ze autobus jest juz pelen ludzi. Nieszkodzi, rozloza miedzy siedzeniami dostawki. Laduja nasze plecaki na kupe bagazy na dachu. Kaza wsiadac. Grupa Wlochow, ktora z nami czeka buntuje sie. Korzystamy z tego, bo podstawiaja dodatkowy busik specjalnie dla nas. Zadamy zwrotu bagazy, jedziemy z Wlochami. Dobra decyzja. Nasz busik jest super. Klimatyzacja, klka wolnych jeszcze miejsc. Jedziemy!. Tym razem mielismy po drodze tylko godzine serpentyn. Droga spokojna, aczkolwiek dziurowata. Po kilku godzinach ladujemy w stolicy Laosu. Przestrzegano nas przed pobytem w miescie, jak wiecie, towarzysza nam przez caly czas ponad 30 stopniowe upaly. Na szczescie, nasz hotel znajduje sie przy bulwarze przyrzecznym. Ten bulwar, ktory w ciagu dnia jest patelnia, a wyschnieta rzeka plynie daleko od brzegu ktory jest jedna wielka pustynia, wieczorem tetni koorowym zyciem. Od 17.00 wyrastaja tutaj stragany, a bulwar zapelnia sie ludzmi. Jogging, deskorolki, aerobik i spokojni spacerowicze. Wszyscy przychodza tutaj ogladac zachod slonca. Trwa on bardzo krotko i jest przecudny. Potem robi sie szybko ciemno i mozna wpatrywac sie w nadrzeczne latarnie wyobrazajac sobie, ze siedzimy nad brzegiem wody, a bulwar przypomina nam Scheveningen i nadmorskie deptaki. Jest fantastycznie. Po drugiej stronie rzeki rozciaga sie Tajlandia. Wspaniale oswietlone domy na wysokim brzegu stwarzaja dodatkowy urok. Jutro wrocimy tutaj na pewno.

8 luty – spacer na morning market i wizyta w Coop Rehabilitation Centre. Rano wybralysmy sie z mapa w piesza wycieczke po miescie. Zar z nieba, ale wytrzymamy. Nie mamy wyboru, dzisiaj jestesmy tutaj ostatni dzien. Trafiamy bezblednie na wielki targ i ogromne centrum malych boksow handlowych. Zostajemy tutaj krotko, takie sobie.  Po godzinie docieramy do centrum Coop. To miejsce, a przede wszystkim opowiadana tam historia i obejrzane filmy robia na nas ogromne wrazenie. Uwolnic Laos od bomb. Nadal gina tutaj ludzie, zwlaszcza farmerzy i dzieci. Na Laos zrzucono ponad 500 milionow bomb. Najbardziej zbombardowany kraj na swiecie. Za co? Za zle polozenie geograficzne. Miedzy Wietnamem, Kambodza i Tajlandia. Gdy tam byla wojna, bomby spadaly na Laos. Te historie jeszcze opisze, malo o tym sie  mowi.  Na tym teraz zakoncze. Czekamy na zachod slonca.
zdjecia:
9 Air Asia – lecimy do Kuala Lumpur. Zegnamy Laos. Bardzo sie tutaj dobrze czulysmy. Biedny, ale ladny kraj, szczerzy, przemili Laotanczycy i wielka dbalosc o czystosc. Dbaja o swoje otoczenie jak tylko potrafia. A warunki ich nie rozpuszczaja.

Lot nie byl najgorszy. A ladowanie – majstersztyk! Samolot siadl jak motylek, nie czulismy nawet hamowania. Pilot mistrzem ladowania!!!!  Gorzej z lotniskiem. Inny swiat. Zar, zar i zar. Klimatyzacja taka sobie. Wyladowalismy na lotnisku krajowym, moze na miedzynarodowym jest inaczej. Ale organizacja jest ok. Z budek z biletami krzycza do nas wiec idziemy kupic bilet na autobus do centrum. Wskazuja nam kierunek, idziemy. Jedziemy wielkim zoltym autobusem, jest ok. Wyjezdzamy na autostrade. Wzdluz drogi przecudne palmy, zielona trawa, bardziej soczysta roslinnosc. Ale to nic. Autostrada! Tutaj powinny sie odbywac mistrzostwa swiata. Co za Ameryka! Po godzinie wjezdzamy do aglomeracji. Wiezowce, wspaniale domy, nadziemna szybka kolej (ktora dalej pojedziemy do hotelu), po prostu Hong Kong albo Nowy York. No, w wydaniu azjatyckim. Z autobusu przesiadamy sie na kolejke. Stad 5 przystankow i wysiadamy w jakims super centrum handlowo-uslugowym. Wielkie plazy, mnostwo knajp i przy samym skrzyzowaniu wielki Mc Donald. Nasz hotel Paradiso to nastepne drzwi! Co za przypadek, Natalia marzyla o cheesbugerze, ale nie zeby az tak blisko! Nasz hotelik jest nie do opisania. To waskie (jak w Holandii), strome schody, a od pierwszego pietra pierwsze pokoiki (jak na godziny), recepcja i malenki tarasik gdzie podaja sniadanie. Wszedzie upal, ratuje nas klimatyzacja. Ale nie wszedzie jest. Na ulicy jak w saunie!
Wybralysmy sie na zwiedzanie miasta. Poszlysmy w strone blizniaczych wiez, slynnych Petronas Towers. Jestesmy pod wrazeniem - takich wiezowcow, wielkich centrow handlowych i przeroznych knajp nie spodziewalysmy sie tutaj zobaczyc. Nie szukalam tutaj Ameryki, no ale co zrobic, jest. Ogladam przechodniow, chce nauczyc sie rozpoznawac Malezyjczykow w tym roznorodnym tlumie. Troche jakby Hindusi, albo Tajlandczycy? Nie wiem, bardzo rozne twarze i kolor skory. 
Nie lubie byc w miescie, tesknie do prowincji. Pocieszam sie tylko, ze jestesmy tutaj tylko przejazdem. 
W drodze do hotelu zlapal nas deszcz i to calkiem spory. Bylo juz ciemno, szybko przebiegamy przez skrzyzowanie i nagle staje....Staszek? Na srodku przejscia dla pieszych spotykam dawno nie widzianego przyjaciela z Niemiec.  Ostatnio widzielismy sie w Holandii na jakiejs imprezie Sceny Polskiej chyba kilkanascie lat temu. Staszek Wenglorz, muzyk, wydawca tygodnika Info@Tips, wspanialy kolega. "Staszku..."Nie widze Ciebie w swych marzeniach" (to przeboj Staszka) - dre sie na ulicy. Co za spotkanie!"  Staszek prowadzi nas dalej, tam  czeka jego zona. "Ale niespodzianka"! Gadamy jeden przez drugiego, stoimy godzine na srodku Plazy i nie mozemy sie nagadac. Podchodzi do nas kobieta z dziewczyna. "Polacy? A skad? - my z Holandii, Niemiec, a pani? Ja z Australii."
Kuala Lumpur - stolica Malezji - dla nas niby drugi koniec swiata, a jednak. Musimy sie rozstac, Staszek i Mirka rano odlatuja, umawiamy sie na odwiedziny po powrocie do domow. Przed naszym hotelem zamieszanie. Kreca jakis film! Kamery, aktorzy .....AKCJA! Ni stad ni zowad obok nas przelatuje calkiem potezny szczur. Ktos tam zapiszczal, ale zdziwienia nie wywolal. I nie byl to szczur z filmu, raczej normalny mieszkaniec tego miasta.

10 luty - po skromnym, ale smacznym sniadaniu wyruszamy znow na zwiedzanie miasta. Poruszamy sie juz zupelnie sprawnie nadziemnym metrem. Przy okazji zwiedzamy ogladajac miasto z okien wagonu. Dotarlysmy dzisiaj do sporego parku. Jakims cudem zupelnie brak ludzi. Przez kilka godzin spotkalysmy moze 20 osob. Ale komu sie chce chodzic w taki upal. W sklepach jest chociaz klimatyzacja, a w parku...jakas szaro-zielona rzeczka.....palmy i...palmy.....upal!!! Ale jestesmy dumne, przeszlysmy spora czesc miasta, duzo zwiedzilysmy. Jutro ostatni dzien w Kuala Lumpur. Czekaja na nas Indie!!!  

zdjecia:


       

niedziela, 5 lutego 2012

Vang Vieng w Laosie

Niedziela 5 luty. Jeszcze dwie noce w Vang Vieng. Potem stolica Laosu i samolot do Malezji. Pisalam, ze dopadla mnie jakas niestrawnosc zoladkowa. Wczoraj prawie caly dzien przelezalam w lozku. Na cale szczescie mamy ogromne okno z widokiem na gory i aircondition w pokoju wiec nie spieszylo mi sie do wyjscia na 30 stopniowy upal. W poludnie bylysmy kilka godzin w miescie gdzie roi sie od barow i mlodych turystow odzianych w szorty, a dziewczeta w sukienki plazowe. Zwiedzilysmy tez szalasy i bary nad woda, puste o tej porze, ale wyobraznie mamy.
Glowna atrakcja tego miasteczka jest Tubing czyli splyw rzeka w czyms co przypomina opony samochodowe. Przy brzegach mnostwo barow, do ktorych doplywasz aby "sie upic". To taki szpan. Nie brakuje wypadkow i glupich wybrykow. Ale jest to atrakcja przyciagajaca tutaj mlodziez. Spokojniejsi turysci wybieraja kajaki. My tez chcemy sie jutro wybrac na krotki splyw kajakiem, zeby zobaczyc jak to wszystko wyglada z wody.
Dzisiaj poczulam sie juz dobrze, ale Natalia troche zachorowala. Miala jechac ze znajomymi rowerami do grot oddalonych 15 km od miasta wiec 30 km w sumie. Ze wzgldu na zle samopoczucie, postanowilysmy zrobic sobie krotsza wycieczke rowerami. Pojechalysmy do najblizszej groty u podnoza ktorej moglysmy sie kapac w krystalicznej wodzie wyplywajacej z podziemnego zrodla. Laotanczycy kapali sie w rzeczach. Wiec zostawilysmy na sobie tez bluzki. Ale i tak bylo cudnie. Jest dopiero 18.30 a juz jest ciemno. Tak tutaj jest, zachodzi slonce i zapada noc. Musimy isc zalatwiac kajak na jutro.
Zdjecia :   

piątek, 3 lutego 2012

z Luang Prabang do Vang Vieng

Jest 4 luty. Od wczoraj jestesmy w Vangvien. Mamy jednego laptopa. Natalia dba o oprawe zdjeciowa naszej podrozy i pisze swojego bloga. Ponadto planuje trase i zalatwia mnostwo rzeczy przez komputer. Stad ta przerwa. No i moja choroba. Od kilku dni cos mnie mdlilo. Czulam sie jakbym miala goraczke. Na szczescie powoli mija. Chyba zjadlam cos zbyt laotanskiego. Nie moge myslec nawet o jedzeniu. Mam tylko apetyt na serek topiony w okraglym pudelku. Kosztuje tutaj majatek: 2 uero. Jest drozszy niz w Europie. Ale to jedyny dostepny tutaj nabial. Poza jajkami i "mlekiem".
Wracam do wydarzen z ostatnich dni:
Luang Prabang 1 luty. Chociaz jestesmy tutaj juz kilka dni stale jest cos do zwiedzania. Dzisiaj postanowilysmy zwiedzic miasteczko po drugiej stronie rzeki. Po przejsciu przez duzy most trafilysmy do hotelu o nazwie Dream Hostel. Przecudny ogrod, trawa wystrzyzona jak na polu golfowym, basen, po prostu Sen. Osluga chwali ze maja dla klientow darmowe rowery, sniadanie w cenie noclegu, gratisowy dowoz do miasta itd. Pokoj dwuosobowy kosztuje ok.120-150 (myslalysmy ze tysiecy kip, my placimy za nasz 100.000 kip). Dziwimy sie ze tak tanio, wyjasniaja ze to promocja ba dzialaja dopiero 3 miesiace. Po powrocie do hostelu sprawdzilysmy na internecie. Cyfry sie zgadzaja, tylko ze oni licza ... w dolarach!  Ok i tak nie znalezlibysmy tutaj fajnego towarzystwa.
Idziemy dalej i natrafiamy na reklamowana knajpke przy bambusowym mostku. Kladziemy sie na materacach, Natalia zamawia cole, ja Mochito (rum mieta, woda sodowa, lod). Mama, jest dopiero 11.00! No i co, jak nie maja herbaty mietowej to co mam pic?
Wdajemy sie w rozmowe z kelnerem. Wiekszosc z obslugi hotelowej i restauracyjnej to studenci. Ten akurat po 3 latach studiowania angielskiego chce wybrac architekture. Pytamy o poziom wody w Mekkongu w porze deszczowej, bo knajpa prawie wisi nad rzeka. Opowiedzial nam, ze w 2008 roku Chiny, manipulujac cos przy swojej tamie na Mekkongu zalali miasto Luang Prabang, a knajpka znalazla sie pod woda. I nawet...nie przeprosili Laotanczykow. Nie mowiac o odszkodowaniu.
Chcemy wracac na nasz brzeg przez bambusowy mostek. Przejscie 5.000 kip. Dziekujemy! Schodzimy nad wode. Turysci zorganizowali sobie tutaj dzikka plaze, nawet kapia sie w Mekkongu. Natalia zamacza tylko nogi. Wracamy do miasta i pozyczamy rowery za 1 euro za sztuke. Jedziemy do portu wzdluz Mekkongu. Im blizej nabrzeza tym bardziej wypasione hotele i knajpy. I turysci z Niemiec, Australii, Francji. Srednia wieku: wysoka emerytura.
Po pol godzinie jazdy rowerami trafiamy na lokalny rynek Phosy Market. W lodowkach przechowuja piwo i cole, a mieso lezy na sloncu "zachecajac" do kupna. Czy my to pozniej jemy w restauracjach?
Wracamy zmeczone do hostelu, ale zadowolone z "zalicznia" miasta. Mozemy juz stad wyjezdzac. Jeszcze tylko zaliczymy jutro wodospad.
Wodostap Kuang Si - 2 luty. Jedziemy z grupa znajomych: Australijczycy, Kanadyjka , Niemiec nad wodospad. Dzien wczesniej umowilismy sie na starym miescie. Kupujemy kanapi na droge i pol godziny targujemy sie z Tuk Tukami o cene. W koncu sie dogadujemy i jedziemy. Prawie godzina jazdy. Na miejscu mamy dwie godziny i wracamy, inaczej placimy podwojnie. Nasz Tuk Tuk czeka. Za wstep do Parku Narodowego placimy po 2 euro. Atrakcje: czarne niedzwiedzie i wodospad. W nizszej partii dwa kapieliska, dalej zakaz wchodzenia do wody. Idziemy na szczyt, ale rezygnujemy. Za dlugo. Wolimy wrocic sie i skorzystac z kapieli. Spotykamy grupe znajomych Holendrow. Jeden wyskakuje z wody z wrzaskiem, jakas ryba musnela mu noge. Czuje, ze cos siada na mojej stopie. Dziekuje, juz wychodze z wody! Lalunia pluska sie pod samym wodospadem. Jest cudownie.
Musimy wracac. Ta sama droga, powrot do miasteczka. Mam mieszane odczucia. Troche mnie to wszystko rozczaowalo. Wodospad w Tajlandii przy ktorym spalismy bardziej mi sie podobal. Mniej komercyjny. Wieczorem pakujemy sie do dlszej podrozy.
W drodze do Vangvieng - 3 luty. Bardzo balam sie tej podrozy. Wszyscy narzekaja. Dluga podroz, serpentynami przez 6 godzin. Jak autobus zlapie pane to przedluza sie do 12 godzin. Po drodze wypadki, ale to raczej w porze deszczow. Nasz recepcjonista cieszy sie, ze bedziemy mialy dobra podroz. Zalatwil nam mini busa, kierowca jest jego przyjacielem. Wsiadamy. W srodku juz jakas parka backpekersow i "narzeczona" kierowcy- mijscowy Lady Boy.
Z nami jedzie Graem z Kanady. Po drodze dosiadaj miejscowi wiesniacy. Robi sie wesolo i coraz ciasniej. Nasze plecaki wedruja na dachu. Jeszcze dwie miejscowe dziewczeta z workami czegos tam na kolanach. I tak 6 godzin. Zakrety co 50 m. Przec cala droge! Przepascie, dziurawa droga, ludzie, co za jazda! Karuzela, a nikt nie rzyga!  Najmniej jest mi do smiechu. Od wczoraj niczego nie jem mam mdlosci i czeste chodenie do wc. Natalia naszpikowala mnie pastylkami. Musze wytrzymac przez 6 godzin z jedna przerwa na "lunch" na przydroznym markiecie. Co za syf! I do tego pojawia sie nagle mgla. Niczego nie widac. A mnie jest tak niedobrze...
Wreszcie docieramy na miejsce. W hostelu dja nam obskurny pokoj za 4 euro. Tylko dwa twarde lozka i brak internetu. Idziemy obok. Sa miejsca! Pokoj z tarasem, wielkie okna z widokiem na gory, TV, wielka lazienka z nowoczesnym prysznicem aircondition, toaletka z lustrem i ... wygodne czysciutkie lozeczko. Padam. Nie wstaje do jutra. Lalunia poszla w poszukiwaniu jakiegos jedzenia. Wraca z noodlami i bulka. Wypijam cole i zasypiam. Musze wstac zdrowa. Wieczorem pada deszcz! W porze suchej. No, ale jestesmy w gorach, tutaj pogod zmienna jest. A ja sie ciesze, ze pokropilo. Moze od tych upalow jest mi niedobrze? Zostaniemy tutaj kilka dni. Pozdrawiam Was, bede pisac.

Zdjecia:
https://picasaweb.google.com/nataliaschroten/February32012?authkey=Gv1sRgCLqLyMS1t8uKXw#