poniedziałek, 20 lutego 2012

z Malezji do Indii

Kuala Lumpur 17 luty - postanowiłyśmy ruszyć się za miasto  nadrobić stracony w ambasadzie czas. Wybrałyśmy wyjazd do rybackiej wsi nazywanej Water Village. Po godzinnej podróży pociągiem dotarłysmy do miasteczka portowego Klang. W pociągu byłyśmy jedynymi "białymi". Jechałyśmy w wagonie "tylko dla kobiet". To chyba ze względu na wielką liczbę podróżujących muzułmanek. Bardzo nam się ten pomysł spodobał. Z pociągu udałyśmy sie na prom. Szukając dużego promu dotarłysmy na przystań promu do...Indonezji. Nasz prom odpływał z innego miejsca i okazał się małą łódką. Ale z toaletą, skórzanymi fotelami i telewizorem. Płynęlismy godzinę, wsie rybackie znajdują się na wyspach. Po drodze wysadzaliśmy pasażerów. Po jedną pasażerkę przypłynęła nie wiadomo skąd łódka. Gdy sie przesiadła, szybko zniknęli nam z oczu. Dokąd popłynęli? Wokół tylko woda.
Wreszcie dotarlismy na miejsce. Na całe szczęście, bo przed nami mały chłopaczek wpieprzał kolorowe żelki i Natalii zaczęła cieknąć slinka. Gdy wysiadłyśmy, szybko przeszła jej ochota na jedzenie. Z pomostu spojrzałysmy w dół na piasczysty brzeg. Marzyła nam się woda! A tam, z niezliczonej ilości dołków wyłaziły okopne kraby i wypełzały ryby na łapach. No, wioska rybacka. Pewnie jeszcze niejedno w niej zobaczymy. Upał daje nam się we znaki. Po przejściu paru "uliczek" postanowiłysmy pozyczyć za 5 RM rowery. Może łatwiej dotrzemy do domków rybackich, które na lokalnej mapie znajdowały sie na skraju wioski. Przejechałysmy mnóśtwo kilometrów po wąskich uliczkach i stromych mostkach. Nie spotkałysmy żadnego turysty i nie zobaczyłyśmy...żadnych ryb. Widziałysmy sieci, beczki i małe kutry. Rybacy  pewnie już wrócili z połowów i śpią. Jak nam powiedziano, większość mieszkańców wyspy to Chinczycy. W centrum wsi kilka chinskich restauracji. Zaczęłysmy od tych z rybami. Wystraszyły nas wysokie ceny. Skończyło sie więc w chińskiej jadłodalni na noodlach i coca coli. Postanowiłyśmy nie szukać juz ryb i udałysmy się tą samą powrotną drogą do "domu". Wieczorem w Kuala Lumpur poszłysmy do kina na Żelazną damę. Rewlacyjna Meryl Streep! I fantastyczny pop corn, jak w Multikino przy Królowej Jadwigi w Poznaniu. Fajny wieczór, relaks. 
18 luty - ostatni dzień w Kuala Lumpur. Pada od nocy. Turyści, którzy przyjechali tutaj na wekend rozcarowani. Nam ten deszcz nie przeszkadza. Spokojnie się pakujemy, dokształcamy się na internecie i ... jak taka pogoda to idziemy oczywiście do kina. Tym razem na "Spadkobierców".  Świetna opowieść, a dla nas bardzo na czasie. Często zadajemy sobie pytania na temat osiedlania się tutaj "białych", budowania przyszłości w zupełnie odmiennych warunkach kulturowych i klimatycznych. Posiadanie, zrozumienie, codzienna egzystencja....Własne korzenie?
Po powrocie do hotelu kładę sie na kilka godzin spać. UUdaje mi sie to. Natalia nie spi, gada z Holenderkami, które wprowadziły się do "naszego pokoju".  


INDIE 19 luty - z wielką radością i nutką dreszczyku o 3.00 rano wsiadamy do taksówki przed hostelem. Dowozi nas na stację centralną, skąd autobusem udajemy sie na lotnisko. Po godzinie dojeżdżamy. Natalia odwiedza Mc Donalda, potem wpadamy do podobnego, ale indyjskiego przybytku szybkiego jadła. Mieli sałatki: warzywną i coleslawa, porcje miniaturowe. Połykam je szybko. Idziemy w kierunku odprawy paszportowej. No i wiadomo, młody oficer nie wiedział co zrobić z moim różowym paszportem więc odesłał nas do biura. Na szczęście, nie trwało to długo. Po ukazaniu protokołu policji..dostałam pieczątke na wyjazd i życzenia powrotu do Malezji.
W samolocie sami Hindusi i jakiś Francuz "przebrany" za Hindusa. Lot trwał 4 godziny. Czekała nas teraz konntrola indyjska. Na szczęście, wszystko przebiegło sprawnie i z uśmiechami. Welcome -to Indie! Na lotnisku czeka na nas kierowca przysłany przez Keisara. Ma tabliczkę z naszymi imionami. Szczęka nam opada, gdy prowadzi nas do białego, nowego auta. Nie pytajcie o markę, dla mnie był to mercedes albo cos podobnego. Po godzinie jazdy indyjska autostrada, obysmy chociaż takie mieli w Polsce na Euro 2012. docieramy do miasteczka Thanjavur. Wysiadamy przed domem naszych przyjaciół. Łzy pojawiaja sie w naszych oczach. Rodzinna "delegacja" wita nas uroczyście według indyjskich zwyczajów. Otrzymujemy naszyjniki z kwaitów jasminu i namaszczenie na czole brązowa kropką z jakiejs cieczy z palącego się czerwonym płomieniem srebrnego półmiska. Brat Keisara kręci film, wszyscy nas serdecznie witają: Maria, jej mama, szwagierka i służba domowa. Maria prowadzi nas do naszego apartamentu. Cudowny, stary dom, wygodny, czysty z ...atmosfera. Opiszę ja póżniej, jesli sie da ja opisać. Czeka na nas obiad, w rodzinnej jadalni. Jemy same, kobiety nas obsługują. Keisar wraca do domu o 15.00, jest na delegacji w Chennay (Madras). Póżniej jadamy już w trójkę. Kobiety nigdy nie siadają z nami do stołu. Na razie nie pytamy laczego, ale spróbujemy rozwikłać tę zagadkę. Wieczorem Maria przebiera nas w indyjskie stroje i jedziemy do kościoła, nazywa go katedra, jest najwiekszym katolickim kościołem w miescie. Rano msza odprawiana jest w języku tamil, wieczorem po angielsku. Po mszy podchodza do nas znajomi Marii, witaja nas serdecznie, Keisar robi nam zdjęcia. Czujemy sie bardzo szczęśliwe, jestesmy w Indiach, jesteśmy u przyjaciół, czujemy się jak w domu. Wiemy, że nie potrwa to długo, bo będziemy dalej podróżować jako backpakers, ale teraz jest nam bardzo dobrze! 
20 luty - Thanjavur - takiego bogatego programu sie nie spodziewałysmy! Muszę mieć więcej czasu by go opisać.
21 luty - kolejny poranek w Indiach. Musimy wstawać na śniadanie. Wybieramy się z bratem Keisara na farmę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz