piątek, 2 marca 2012

Indie

Dalej na południe – po pobycie u przyjaciół w Thanjavur ruszyłyśmy ponownie w trasę. Stąd to milczenie. Sporo czasu spędziłyśmy w drodze i w miejscach bez Internetu. A nawet, gdy udało nam się dotrzeć do „kafejki” internetowej, to przez regularne w Indiach wyłączanie prądu internet padał i kończyła się przygoda. A piwa nie dało się nigdzie wypić!
Piwo i alkohol, czyli jego niedostępność w Indiach. Również ten zwyczaj jest całkowicie odmienny od naszych przyzwyczajeń. Hinusi nie piją alkoholu. A na pewno nie kobiety. Piwo kupuje się w specjalnych sklepach w których obsługują „mundurowi”. Sklep jest za kratkami i ..no własnie, nie chcę generalizować bo widziałyśmy tylko z autobusu długie kolejki, także na wsi (a ja myślałam, że to jakieś przydziały nasion!). Byłysmy klientkami jednego takiego sklepu przy dużej drodze. Kupiłyśmy indyjskie piwo Kingfischer za 52 Rupie, podczas gdy w nielicznych restauracjach serwuje się je za 110-200 Rupi. Piwa oficjalnie nie ma w menum ale gdy spytasz to możliwe, że otrzymasz. Przypuszczam, że jakaś produkcja domowa tutaj istnieje, ale raczej się nie dowiem. Pozostaje szukać sklepów z kolejką, albo przepłacać w restauracji. Ale tutaj dostanie się chociaż z lodówki.

Kanyakumari 24-25 luty  – tuz po północy kolejny kierowca naszych gospodarzy, po czułym pozegnaniu rodziny Keisara, zawiózł nas na pociąg do miasta, gdzie wylądowałyśmy kilka dni temu. Przed stacja i na stacji mnóstwo śpiących ludzi. Trzeba było dosłownie omijać ich jak pionki na szachownicy. Nie byli to włóczęcy, ale normalni podróżni. Podłogi były czyste i ciepłe, więc nieliczne krzesła stały pust. Nie dziwię się. Trzeba po prostu przyjąć, że podłoga jest do spania i nie dziwić się niczemu.
Bilety już miałyśmy. Trzeba było tylko poczekać na przyjazd pociągu. Kierowca czuwał przy nas do końca i wniósł nawet mój plecak do pociągu. Było nam go trochężal, bo musiał jeszcze godzinę wracać, ale było nam też miło.
To były kuszetki. Ja spałam nagórze, a Natalia na dole. Odgradzały nas od pozostałych pasażerów firanki. W pociągu sami Hindusi. Zero turystów.
Rano dotarłysmy do miejsca przeznaczenia – Kanyakumari, najdalej na południe wysunięty ląd. Tutaj schodzą się trzy oceany, tutaj ponoć najpiękniejszy wschód słońca. Również miejsce indyjskich pielgrzymek i lcel licznych wycieczek. Tłumy Hindusów, turrystów spoza Indii na palcach policzyć. Na rosyjskich palcach najczęściej.

Riksza zawiozła nas pod jakiś hotel na wybrzeżu, drogo, brudno, nieciekawie. Postanowiłyśmy same poszukać. Trafiłysmy na względnie tani, zupełnie niezły hotel z balkonem z widokiem na morze i największą atrakcję tego miasteczka:  dwie wyspy ze świątynią i miejscową statuą wolności. Na ulicach upał nie do zniesienia, chociaż po raz pierwszy w Indiach poczułyśmy powiew wiaterku.  Miałyśmy tutaj zostać dwie noce, ale ostrzegano nas, ze trudno stąd wyjechać. Poszłyśmy więc na dworzec kolejowy zaopatrzyć się w bilety. Trzeba było wypisac podanie jak po paszport i stanąć w kolejce. Przy okienku dowiedziałysmy sie, że nie ma rezerwacji miejsc i mamy przyjść godzine przed wyjazdem i stanąć po bilety. Czyli o 4.30. Co???

Trochę nas to podłamało, także brak restauracji, miejsc z internetem itp. Na szczęście, Natalia wypatrzyła restaurację polecaną w Lonely Planet, a wychodzące z niej grupki młodziezy szkolenej utwierdziły nas w przekonaniu, że tam nas nie zatrują. Rzeczywiście, jedzonko pyszne, obsługa sympatyczna, tanio i smacznie. Pokrzepione na ciele poszłysmy w tłum pielgrzymów. Idąc między przybrzeznymi straganami dotarłysmy do schodów i placyku, gdzie „koczował” kolorowy tłum Hindusów. Nieliczni pluskali sie w wodzie, oczywiście w odzieży. Idąc dalej czymś co nazwać można promenada dotarłysmy do wypasionego hotelu, ale nie będę go reklamować bo nam się nie podobał. Zajrzałysmy nawet do środka, ale nie  wzbudził w nas zachwytu. Klienci: Hindusi i sąsiedzi zza wschodniej granicy Polski. Przed hotelem autokary, nie dla nas. Wróciłysmy do hotelu gdy juz się ściemniało. Posiedziałysmy troche na naszym balkonie podziwiając światła oswietlające wyspę ze światynią. Popłyniemy tam jutro.

O 6.00 budze Natalie na powitanie wschodu słońca. Niestety, z naszego balkonu chyba tego nie zobaczymy. Wychodze na korytarz, tam krzataja się już pozostali klienci hotelu wychylając się z „publicznego” balkonu obok naszego pokoju. Kilka osób kieruje sie ku schodom. Wołaja mnie, domyslam się, że na dachu musi byc jakiś taras. Wyciagam Natalię z pokoju. Na dachu, n tarasie grupa kilkunastu osów. Błyskaja flesze aparatu, jacyś panowie przychodza z kawką. Jest bardzo sympatycznie. Na sąsiednich dachach tak samo chętni na powitanie świtu. Z małych domków rybackich wychodza ludzie i ustawiaja sie na plazy. Oczekiwanie. Wschód i zachód słońca w Indiach jest niezwykle czczony. Musze głębiej poznać te tajemnicę.


Nareszcie jest! Przecudnie! Warto było czekać. Nasi towarzysze z tarasu rozpromienieni, bardziej otwarci, zaczynamy rozmawiac, robic sobie wspólne fotki, jest miło. Z grupą rodziny i przyjaciól jest młody Hindus mieszkajacy w Anglii. Porozmawialismy o naszych planach. Namówili nas na jazdę do Kovalam. Tez tam jadą, polecają. Ponoć jedzie tam autobus. Zastanowimy się..,

W recepcji dowiadujemy sie , ze o 13.30 jet autobus do Kovalam.  Jest 8.00 rano.  Chcemy jeszcze popłynąć promem na wyspę.  Idziemy na przystań, a tam...kolejka kilkusetmetrowa pielgrzymów. Miny nam opadły. Ide do bramy, pytam straznika jak długo to potrwa. Pyta, ilu nas jest. Mówie, ja i córka. Ok, wchodźcie bez kolejki, nie wierzę!!! Mijamy tłum ludzi, jestesmy pierwsze przy kasie!

W ciągu pół godziny jesteśmy na wyspie. Podróż promem z pielgrzymami już jest przygodą.  Na wyspie zatrzymują nas wycieczki uczniów i studentów.  Wszyscy chcą mieć z nami zdjęcia. Młodzież nie interesuje wielkie mauzoleum na wyspie. Są tacy sami na całym swiecie, są na wycieczce i to jest najwazniejsze! Uśmiechy, żarty, zabawa.
Wracamy do miasteczka. Szybka decyzja. Skracamy tutaj pobyt o jedną noc, ne bede o 4.00 rano biec na pociąg, a jak nie będzie miejsc? Zmieniamy tez trasę. Jedziemy za poradą znajomych z dachu autobusem do Kovalam!

 Kovalam  25-27 luty. Po długiej podróży autobusem z przesiadką, nie wiem jakim cudem nam sie to udało, opiszę to później,  podróżowanie w Indiach to sztuka!, dojeżdzamy do Kovalam. Morze, piękne plaże, hotele, turyści, zachód. Nie tego szukamy, ale warto zobaczyć. Na szczęście korzystamy z oferty młodego Hindusa, który pojawił sie gdy wysiadałysmy z autobusu. Myslałyśmy, ze t jakis naganiacz hotelowy, ale zaprosił nas do swojego domu (agroturystyka) w którym razem z rodzicami prowadził pensjonat. Przecudne miejsce, schowane w ogrodzie palmowym, blisko plazy, spokojnie i po hindusku. Korzystaliśmy z kuchni mamusi i przy okazji poznałysmy troche indyjskiej kultury.
A poza tem: kapiele w morzu, plaża, kapiele, plaża i ... spalone ciała. No, ale jest przecież już koniec lutego, nie mozemy byc takie blade.

Varkala – 27-29 luty. Kolejna podróż autobusem do nowego miejsca. Tym razem krócej, ale bardziej skomplikowanie. Naprawde nie wiem jakim cudem trafiałysmy do odpowiednich autobusów. Zero informacji, albo informacje mylne. Ale ... znowu sie duało! Jestesmy w kolejnym, turystycznym miejscu. Zatrzymujemy sie w Family House poleconym przez naszego poprzedniego gospodarza.  Tez blisko plazy i całego turystycznego światka, ale w zaciszu. Natalia sie cieszy, bo bardzo pragnęła byc na klifach. Jest przepięknie! Chodzimy dużo po klifach, docieramy do wiosek rybackich. Opisze to jeszcze. Towarzystwo zupełnie inne niz w poprzednim „kurorcie”. Tutaj przewazaja zwolennicy medytacji, yogi i ayurveda. Chudzi, zamysleni, ubrani w indyjskie szaty....poza kilkoma turystkami z sasiadującego z Polską mocarstwa w krótkich szortach, bacznie obserwowanych przez indyjskich restauratorów z pobliskich knajpek.  My obserwujemy codzienne życie, jestesmy swiadkami indyjskiej gry sportowej, pogrzebu na plaży, połowu ryb i poznajemy lokalna kuchnię. Na zdjęciach zobaczycie więcej.
Alappuzha – 29 luty – 2 marzec. Porannym pociagiem, bilety prawie bez kolejki, fajne spotkanie z niemiecka mama i córka na stacji , udajemy sie do kolejnego na trasie miasteczka. Po kilku godzinach jazdy „zapuszkowanym” , ale wygodnym pociagiem dojeżdżamy na miejsce. Kazdorazowo jest...zupełnie inaczej. Jakbysmy zmieniały kraje. Tutaj przed dworcem jest budka, gdzie zamawia sie riksze. Nie ma więc targowania, nie ma krzyków, jest porządek. Miło, sympatycznie. Zatrzymujemy sie w : Bella Homestay. Luksusowy pensjonat prowadzą Polka i Hondus, przesympatyczne małżeństwo. Teraz wybieramy sie na łódź więc wróce do Was później. Ściskam Was – Zosia z Natalią         


1 komentarz:

  1. Rozpisałaś się Zosiu, a zdjęcia to gdzie i kiedy? Ale trasę to macie.... to chyba całe Indie przejedziecie.

    OdpowiedzUsuń